Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Którędy do indeksu?

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Andrzej Romański

Ileż to już razy dane mi było podejmować temat rekrutacji na UMK? Powiem nieskromnie: pisząc o tym od wielu, wielu lat, czuję się wręcz weteranem tego zagadnienia. Ale daje to dystans i nieco inne spojrzenie. Dziś zaproponuję Państwu nieco inne podejście do tego tematu, nieco inne kryteria.

Tak się bowiem dzieje najczęściej, że gdy ta czy inna redakcja zabiera się za sprawę rekrutacji na studia, w grę wchodzą dwa kryteria: na jaki kierunek jest najwięcej chętnych, na który kierunek jest największa liczba kandydatów na jedno miejsce. Tak powstaje większość rankingów. Postanowiłem zaproponować Państwu inne spojrzenie na temat rekrutacji, przy zastosowaniu innych kryteriów. I uprzedzam: niektóre konkluzje będą dość zaskakujące.

Wspomniałem, że tematem zajmuję się co roku od bardzo dawna. To może nim przejdziemy do aktualności, trochę ciekawostek z przeszłości. Przynajmniej część z nich dla młodszych czytelników będzie dziwna, nielogiczna, czasem wręcz śmieszna. Ale tak było! Sporo się w tej materii z upływem czasu zmieniało. Na ogół na lepsze, co w praktyce znaczy bardziej sprawiedliwe.

Dawno, dawno temu przepustką na studia były między innymi wyniki matur, ale ocenianych w szkołach, do których uczeń uczęszczał. Nietrudno się domyślić, że nauczycielom niejednokrotnie włączał się tryb litości: „a co tam będę jej czy jemu szkodził, niech się dostanie na te wymarzone studia”. I jak tylko można było oceny ciut zawyżano. Weryfikację finalną miały przynosić egzaminy wstępne już na samej uczelni. Były zatem uczelniane komisje egzaminacyjne, były wydziałowe. Do miejskich legend wypada zaliczyć opowieści o tym, kto kogo w takich komisjach znał i jakich argumentów (materialnych) ponoć używano, by latorośl dostała się na wymarzone studia.

Ale to jeszcze nie koniec tego skomplikowanego systemu. Przez jakiś czas obowiązywała zasada typowania przez szkoły trzech uczniów (uczennic) z najlepszymi wynikami na studia bez egzaminów wstępnych – jedna osoba na dowolny kierunek, jedna na tzw. nauczycielski i jedna na tzw. deficytowy (absurd – gdzie o chętnych było trudno!).

I kolejne kuriozum: była jeszcze pula tzw. miejsc rektorskich (o ile dobrze pamiętam – nawet do pięciu procent na danym kierunku). No i jeszcze można było się odwołać od wyników egzaminów i rekrutacji. Teraz po latach przyznam, że argumentacja niektórych odwołań bywała moją ulubioną lekturą. Zdawała się być bowiem niekiedy iście... kabaretowa. Czym zatem próbowano zmieniać decyzje komisji egzaminacyjnych? Na przykład chwilową niedyspozycją kandydata, kandydatki. Biedactwo się rozchorowało, jest nieodporne na stres. Ale przekonywano też, że nie można kogoś pozbawiać marzeń o studiowaniu na takim czy innym kierunku. Bywały też argumenty... rodzinne. Dziadek był prawnikiem, ojciec, to i syn musi! To samo dotyczyło chociażby lekarzy – przecież ktoś musi odziedziczyć gabinet i pacjentów! I tak dalej. Czy argumenty takie skutkowały? Nie wiem. Nie śledziłem losów poszczególnych kandydatów. A przywołuję te osobliwości, by współczesnym uświadomić, że teraz jednak zapewne jest lepiej i sprawiedliwiej. Można jedynie czepiać się tego, że „goły” certyfikat niewiele mówi o człowieku. Są przecież takie zawody, które wymagają szczególnych predyspozycji, kompetencji miękkich, o których dokumenty maturalne milczą. Czy każdy z bardzo dobrymi wynikami na maturze powinien zostać na przykład lekarzem, prawnikiem, psychologiem, pedagogiem, weterynarzem? Pytanie retoryczne.

Ale pora już przejść do współczesności, żebyście Państwo nie doszli do pochopnego wniosku, że „Głos” dopadła choroba wielu internetowych portali: czytasz, czytasz i po wielu minutach najważniejszego dowiadujesz się z ostatniego zdania tekstu.

Może najpierw metodologia: trzeba dodać, że autorska i subiektywna. Nie będę brał pod uwagę, jak już zapowiedziałem, tego ilu kandydatów globalnie startuje na dany kierunek, ani też ile osób przypada na jedno miejsce. Te bowiem kryteria to pójście na łatwiznę i zaciemnianie obrazu. Wiadomo przecież, że znacznie więcej osób wybiera się na ekonomię niż na filologię klasyczną. Wiadomo też, że bywają kierunki, na które przyjmuje się niewiele osób, ale postrzegane są jako ciekawe i, co często ważniejsze, łatwe i przyjemne w studiowaniu. Będzie tu zatem wielu chętnych, choć niekoniecznie ze świetnymi certyfikatami maturalnymi.

W tej sytuacji, szukając zarazem uniwersalnego kryterium, przyjąłem, że liczyć się będzie to, ile punktów rekrutacyjnych trzeba było mieć, by ostatecznie dostać się na wymarzony kierunek na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Sięgnąłem po dane udostępnione mi przez Dział Dydaktyki UMK. Świadom jestem tego, że mogą rodzić się wątpliwości, czy punkt punktowi równy. Powie ktoś: trudniej świetnie zdać biologię, chemię, fizykę czy matematykę, by dostać się na medycynę niż uzyskać wysokie punktacje za język polski, historię, języki obce. Może! Ale to już byłby przedmiotowy... szowinizm, dzielenie kandydatów na lepszych „ścisłowców” i gorszych humanistów.

Zacznijmy od kampusu toruńskiego. Przez długi czas liderem była japonistyka. W roku 2022/23 trzeba było mieć 85,7 pkt., a rok później 83,26 pkt. By dobyć na niej indeks. W zeszłym roku japonistyka spadła na trzecie miejsce. Wstęp na nią dawał wynik 79,9 pkt. A kto stał się nowym liderem? Grafika! Aż 89,6 pkt., by w trzecim etapie się dostać (w pierwszym było to 90,8 pkt.). Miejsce drugie tym razem dla historii sztuki (83 pkt.).

Kto jeszcze w czołówce, uwzględniając wyniki ubiegłoroczne? Architektura wnętrz (76,89 pkt.), filologia angielska (75,7 pkt.), konserwacja i restauracja dzieł sztuki (73,4 pkt.), psychologia (68,3 pkt.), astronomia (63,7 pkt.), komunikacja i psychologia w biznesie (63,1 pkt.), lingwistyka stosowana – język włoski z arabskim lub czeskim lub hiszpańskim (61,6 pkt.), kulturoznawstwo – kultura Dalekiego Wschodu z językiem japońskim (58,5 pkt.), logistyka (58 pkt.), prawo – (57,8 pkt.).

Wśród powyższych kierunków są zarówno takie, na które rekrutacja odbywała się w trzech etapach, jak i takie, na które limity wypełniono już w pierwszym etapie (np. historia sztuki, astronomia).

W kampusie bydgoskim (jak można było się spodziewać) lideruje kierunek lekarski. 73,05 pkt. – tyle wynosił próg punktowy osób przyjętych w ubiegłym roku. Tuż za nim (i to też żadna niespodzianka) – kierunek lekarsko-dentystyczny (72,55 pkt.). Na farmację dostały się osoby mające wynik przynajmniej 50,4 pkt., na fizjoterapię – 49,8 pkt. To wszystko studia jednolite.

W klasyfikacji nie uwzględnialiśmy studiów drugiego stopnia, bo... zaciemniłoby to obraz. To przecież studia specyficzne, pozwalające kontynuować edukację. Na przykład na kierunku zdrowie publiczne trzeba było mieć aż 80 pkt., na wielu innych 70 pkt.

Oczywiście, trzeba mieć świadomość, że na niektórych kierunkach, na które organizuje nabór UMK, rywalizacja o indeksy szła na przysłowiowe „żyletki”, liczyły się setne punktu, sytuacja na listach zmieniała się jak kalejdoskopie. Były i takie kierunki, gdzie było spokojnie, także i takie, na których niemal każdy chętny mógł cieszyć się indeksem. I tak będzie zapewne w tym roku.

Winicjusz Schulz

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.