Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Koniec pewnej epoki

Zdjęcie ilustracyjne
Jan Ptaszyn Wróblewski fot. Wojciech Zillmann

W ostatnich miesiącach pożegnaliśmy dwóch wybitnych artystów – muzyków i twórców, którzy mieli ogromny wpływ na rozwój polskiego jazzu i światowego bluesa, czyli gatunków, bez których trudno wyobrazić sobie współczesną muzykę rozrywkową.

Przemijanie jest niestety zjawiskiem naturalnym – co roku z naszego otoczenia odchodzą ludzie, którzy byli dla nas z różnych powodów ważni lub po prostu bliscy. O takich ludziach pamiętamy. W niniejszym tekście pozwolę sobie na osobiste wspomnienie o tych Artystach.  

Najpierw, 7 maja tego roku, dotarła do mnie smutna wiadomość o odejściu Jana Ptaszyna Wróblewskiego – nadzwyczajnego polskiego jazzmana, zaś 22 lipca opuścił nas brytyjski bluesman John Mayall, nazywany często „ojcem białego bluesa”. Obydwaj muzycy to artyści powszechnie znani, o niekwestionowanej pozycji odpowiednio dla krajowej sceny jazzowej i światowego bluesa, o imponującym dorobku artystycznym. Warto więc pochylić się chwilę nad ich życiem i twórczością. 

Dla mnie Jan Ptaszyn Wróblewski to po prostu „Ptak”, starszy kolega, który miał ogromny wpływ na moje zainteresowania muzyczne, a tym samym na całe moje życie. „Ptak” był mi szczególnie bliski od wielu lat. Poznałem go osobiście prawie 35 lat temu, kiedy zaczynałem swoją pracę w „Od Nowie”, ale oczywiście znacznie wcześnie słuchałem jego licznych nagrań i audycji radiowych. Co niezwykłe, przez te lata „Ptak” właściwie zupełnie się nie zmieniał. Ta sama przygarbiona postać, legendarna czapeczka z daszkiem, papieros w dłoni, no i oczywiście saksofon – jego ukochany tenor. Pamiętam, kiedy wielokrotnie do niego telefonowałem, najczęściej odbierała jego żona Ewa, która anonsowała mnie dźwięcznym głosem: „Ptaku, Maurycy dzwoni”.

Ptaszyn urodził się w Kaliszu i tam uczęszczał do szkoły muzycznej, gdzie uczył się teorii kompozycji, ale musiał również opanować fortepian i  klarnet. Jak sam opowiadał, kiedy się już grało na klarnecie, to gra na saksofonie przychodziła nieomal automatycznie. Jego pierwszym saksofonem był baryton, lecz wkrótce jego prawdziwą pasją stał się tenor,
z którym pozostał już do końca życia.

Znakomita większość osób z pewnością od zawsze kojarzy Ptaszyna z jazzem, jednak co ciekawe, jako pierwszy kierunek wybrał studia rolnicze w Poznaniu, a dokładnie mechanizację rolnictwa. Sam tak opowiadał o tej decyzji: „… wtedy na studia się chodziło po to, żeby nie pójść do wojska i wybierało się wydział, na który były jakiekolwiek szanse się dostać. Ja nie miałem żadnych punktów preferencyjnych, więc nie miałem wyboru nieomal. Takie były czasy. To oczywiście nie był racjonalny wybór jeżeli chodzi o kierunek studiów. Nawiasem mówiąc, właśnie na tę mechanizację rolnictwa między innymi właśnie dlatego się dostałem, że to był taki pakt wiązany. Polegał on na tym, że dostanę się na te studia, jeśli zdam egzamin, ale przy okazji w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu założę orkiestrę. Wtedy wszystkie uczelnie miały swoje orkiestry, kabarety, teatry, diabli wiedzą co. Akurat tak się złożyło, że był wakat, jeśli chodzi o orkiestrę…”.

W Poznaniu rozwinął współpracę z Krzysztofem Komedą, którego poznał wcześniej w Warszawie. W 1956 roku debiutował w legendarnym Sekstecie Komedy, z którym odniósł pierwsze sukcesy na scenie jazzowej. Już dwa lata później jako pierwszy polski jazzman zagrał w ojczyźnie jazzu – Stanach Zjednoczonych. Było to koncert w międzynarodowym zespole na słynnym festiwalu jazzowym w Newport. Ptaszyn trafił tam z konkursu, jako jedyny reprezentant naszego kraju. W Newport spotkał dziesiątki wspaniałych muzyków, na czele z takimi gigantami jazzu jak Miles Davis czy John Coltrane, którzy również tam grali. Te spotkania wywarły gigantyczny wpływ na myślenie „Ptaka” o muzyce.

Późniejsza kariera saksofonisty to prawdziwe pasmo sukcesów oraz wyraz jego nadzwyczajnej aktywności: był liderem własnych zespołów (kto jeszcze pamięta Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości „Chałturnik”), aranżerem, dyrygentem oraz kompozytorem. Spod jego pióra wyszło wiele kompozycji filmowych, symfonii, a nawet piosenek, z których najbardziej znane to: Dom w malwy malowany, Żyj kolorowo, Kolega maj czy Zielono mi.

Ptaszyn był wielkim propagatorem jazzu. Na jego audycji „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce wychowały się całe pokolenia miłośników jazzu. Był polskim Willisem Conoverem, którego programu „The Jazz Hour” w The Voice of America słuchał cały świat. Jednak Ptaszyn w odróżnieniu od Conovera, który tylko zapowiadał utwory, rozwinął twórczo swoje audycje, komentując prezentowane nagrania, opowiadając w barwny sposób jakieś ciekawostki czy anegdoty o wykonawcach. Regularnie również zapowiadał festiwale i koncerty jazzowe, które odbywały się w Polsce, w tym wielokrotnie nasze koncerty zaplanowane w „Od Nowie”.

Jak chyba żaden inny polski artysta jazzowy Ptaszyn był związany z „Od Nową”. Jeszcze jako szef nieistniejącego już Klubu na Bielanach „Imperial” zapraszałem go na koncerty na początku lat 90., ale jak sam wspominał, z pewnością grywał już w latach 60. w „Od Nowie” zlokalizowanej wtedy na Rynku Staromiejskim w obecnym Dworze Artusa.

Kiedy w roku 1994 zacząłem organizować koncerty na „małej’ scenie Klubu „Od Nowa”, Ptaszyn oczywiście regularnie na niej gościł. Ze swoim kwartetem, który czasami nazywał swojsko czwartetem pojawił się na pierwszym, historycznym JAZZ Od Nowa Festival w 2001 roku. Później, co 5 lat, regularnie koncertował na kolejnych jubileuszowych edycjach festiwalu. Najczęściej był to kwartet, ale grywał również w większym, sześcioosobowym składzie z Robertem Majewskim i Henrykiem Miśkiewiczem.

Jan Ptaszyn Wróblewski występował również poza festiwalem – na jubileuszach „Od Nowy” w 2008 i 2018 roku czy na specjalnym koncercie z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin. W roku 2012, kiedy inaugurowaliśmy działalność Akademickiego Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa” po rozbudowie, Ptaszyn uświetnił swoim koncertem otwarcie nowej sali kinowo-widowiskowej. Wtedy jedyny raz w życiu miałem zaszczyt z nim zagrać. Ptaszyn swoim saksofonem tenorowym wzbogacił koncert mojego zespołu Tortilla. Ten koncert pokazał, jak bliskimi gatunkami są jazz i blues. Mistrz tenoru zagrał z nami praktycznie bez żadnej próby, a można było odnieść wrażenie, że bluesa grywa na co dzień. Ten fakt znakomicie potwierdza znaną prawdę, że bez bluesa nie byłoby jazzu, a im dalej spoglądamy wstecz, tym bardziej widać bliskość bluesa i jazzu.

Skoro już o bluesie mowa, to czas w tym miejscu na krótkie wspomnienie kolejnego Wielkiego Mistrza – brytyjskiego bluesmana Johna Mayalla. Jeden z jego albumów nosi wymowny tytuł Jazz Blues Fusion, co kolejny raz potwierdza tezę o ścisłych związkach jazzu i bluesa. Ten urodzony w Anglii w 1933 roku muzyk to prawdziwa historia światowego bluesa. Obok innej legendy – Alexisa Kornera, nazywany bywał często „ojcem białego bluesa”. Był tak zwanym multiinstrumentalistą – grał na instrumentach klawiszowych, gitarze, harmonijce ustnej, śpiewał i komponował. Nagrał ponad 60 płyt, głównie z własnymi kompozycjami, z których najbardziej znana jest moim zdaniem znakomita Room to Move, wykonywana przez wielu muzyków na całym świecie. W roku 1965 założył kultową formację The Bluesbreakers, z którą współpracowało wielu wybitnych gitarzystów w tym: Eric Clapton, Peter Green, Mick Taylor czy Walter Trout. Tego ostatniego gitarzystę – wirtuoza tego instrumentu mieliśmy okazję zobaczyć podczas 30. Toruń Blues Meeting w „Od Nowie”. Sam Mayall w Polsce wystąpił wiele razy. Ci, którzy widzieli film Wielka Majówka z 1980 roku, z pewnością pamiętają krótką scenę, kiedy John Mayall wchodzi do hotelu. Z Johnem Mayallem mam również osobiste wspomnienie. W tym samym roku byłem na jego koncercie w Hali Arena w Poznaniu. Był to mój pierwszy w życiu koncert zachodniego wykonawcy. Mayall promował wtedy swój album No More Interviews. Pamiętam ten koncert doskonale. Mimo dość siermiężnych PRL-owskich warunków i obecności całego tabunu milicjantów, których zadaniem było oddzielenie sceny od widowni, jego atmosfera była niezwykła, a moja miłość do bluesa rozkwitła wtedy na dobre.

Naprawdę bardzo blisko było do zaproszenia Mayalla na koncert na festiwal Toruń Blues Meeting w „Od Nowie”. Nasze rozmowy przerwała pandemia, a później artysta już ograniczył swoją karierę do Stanów Zjednoczonych. Od końca lat 60. mieszkał w Laurel Canyon w słonecznej Kalifornii i tam, w samym środku lata, zakończył swoje długie, pracowite życie.

Na koniec moich wspomnień powrócę na chwilę do Ptaszyna. Kiedy w marcu tego roku obchodził swoje 88. Urodziny, wysłałem mu w prezencie tekst piosenki autorstwa Waldemara Ślefarskiego (współtwórcy festiwalu Majowy BUUM Poetycki). Utwór z moją muzyką ukaże się na najnowszej płycie zespołu Tortilla. Kompozycja nosi tytuł Dzięki Ptaku:

 

Kiedy szarość do herbaty,

zamiast cukru sypał dzień,

wtedy jak kroplówka światu,

innej barwy dawał jazz.

Z czarnej płyty jak z palety

kolory pojawiały się.

 

Od ragtime-u do be-bopu,

od Blue Moon do Love Supreme,

Parker, Coltrane i Komeda,

Nowy York i New Orleans.

Z czarnej płyty groove i temat

w sercu grają mi do dziś

 

Dzięki Ptaku za te dźwięki,

podróż, która trwa od lat,

Radio, scena, Twój saksofon,

brzmienia i kolorów świat.

Za synkopę w codzienności,

która życiu daje smak.

 

Kiedy wysyłałem mu ten tekst, nie sądziłem, że już nigdy się nie spotkamy.

Maurycy Męczekalski – dyrektor Akademickiego Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.