Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Historia przypadków szczęśliwych

Zdjęcie ilustracyjne

Z Józefem Wilkoniem – wybitnym artystą plastykiem, malarzem, rzeźbiarzem i ilustratorem książek, gościem specjalnym tegorocznych Alternatywnych Spotkań Teatralnych KLAMRA, rozmawia Maurycy Męczekalski

– Urodził się Pan w małopolskiej wsi Bogucice. Czy dzieciństwo w pięknym krajobrazie Pogórza Bocheńskiego można określić jako sielskie i anielskie?

– Tak było. Wieś położona była malowniczo na pagórkach, nad wąwozem. Zachowały się u mnie stare zdjęcia, jak mój ojciec siedzi przed domem ze sztalugami i maluje. Pamiętam z imienia nasze domowe zwierzęta. Pamiętam położone niedaleko stawy i łapanie ryb w wypływającym z nich potoku. Podczas wiosennego przyboru wody było ich tam mnóstwo. Ale są też inne dziecięce wspomnienia, w tym jedno z najwcześniejszych – pożar naszego domu. A niedługo potem przeżyliśmy również wojnę i sześć lat okupacji, przyspieszone dorastanie.

– Ojciec, który był urzędnikiem kolejowym w międzywojennej Polsce, zajmował się amatorsko działalnością artystyczną. Prowadził miedzy innymi teatr, ale również malował. Czy to właśnie ojciec zaszczepił w Panu pasję malarską i zainspirował do rozpoczęcia edukacji artystycznej, a później do podjęcia studiów?

– Dużo zawdzięczam ojcu, ale wspominam, że od dziecka ciągnęło mnie do malowania. Mój szkolny nauczyciel rysunku Roman Kozioł dostrzegł to i poświęcał mi wiele uwagi. Ustawiał dla mnie martwe natury i obserwował wnikliwie moje postępy. Ojciec był malarzem amatorem, wolny czas wypełniał malowaniem pejzaży z natury. Obserwowanie go na pewno ukształtowało moją pasję malarską i fascynację przyrodą. To ojciec zabierał mnie na spacery do lasu, w którym czułem się zawsze jak w domu.

Ukończył Pan Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie, a następnie malarstwo w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pana studia przypadły na okres stalinowski. Jak się studiowało w tych trudnych czasach? Czy atmosfera krakowskich uczelni pozwalała zapomnieć o mrocznej rzeczywistości?

– W Krakowie lżej niż w Warszawie. Tam mimo wszystko dominowali kapiści. W krakowskim Liceum trafiłem do jednej klasy z Frankiem Starowiejskim i Romkiem Cieślewiczem, a oni od wczesnych lat fascynowali się sztuką współczesną, awangardą francuską na przykład. A ja z domu wyniosłem zamiłowanie do realizmu: Kossaka, Wyczółkowskiego, Chełmońskiego i Matejki. O Chełmońskim napisałem później pracę dyplomową z historii sztuki na UJ.

W krakowskiej Akademii kształtowano w nas wrażliwość na kolor i kształt, zgodnie z doktryną polskich kapistów. Mieliśmy tam swobodę, dostęp do bibliotek i opracowań dotyczących światowego malarstwa XX w., od Cezanne’a po Picassa. Oczywiście oficjalnie obecny był realizm socjalistyczny. W praktyce każdy z nas miał odpowiednie prace, ja np. „Sportowców w łaźni”, które można było pokazać, gdy wizytowali nas działacze związku młodzieży i lokalni sekretarze. A kiedy już wyjechali, na sztalugi wracały nasze rozpoczęte martwe natury.

W swojej bogatej karierze ilustrował Pan ponad 200 książek. Jakie były kryteria wyboru tytułów, które Pan ilustrował? Czy zdarzało się, że jakieś przyczyny powodowały, że nie przyjmował Pan kolejnej propozycji?

– Na Zachodzie zacząłem odmawiania ilustrowania tekstów, w których dominował infantylizm. Stąd wiele moich książek według mojego pomysłu. Wielokrotnie jako pierwsze powstały ilustracje.

– Poza ilustrowaniem książek, przeznaczonych głównie dla najmłodszych odbiorców, zajmował się Pan oprawą graficzną pism dla dzieci, w tym, tak kultowych jak „Miś”, „Świerszczyk” czy „Płomyczek”, na których wychowały się całe pokolenia. Jak wchodził Pan w dziecięcy świat? Czy żeby to robić, trzeba po prostu pielęgnować odrobinę dziecka w sobie nawet w dojrzałym wieku?

– Dobrze jest umieć zachować coś z dziecka, również w dojrzałym wieku. Przypadek sprawił, że zacząłem ilustrować książki dla dzieci. Młodemu, nieznanemu malarzowi łatwiej było w ten sposób zarobić na utrzymanie rodziny. Pierwsze zlecenie na kolorową książeczkę dla dzieci dostałem od Naszej Księgarni, „O kotku, który szukał czarnego mleka” do tekstu Heleny Bechlerowej. Dzięki znajomości z Marcinem Szancerem dostałem serię zleceń w „Ruchu”, potem posypały się ilustracje do pism dziecięcych. Z rozmów z Czesławem Janczarskim, który był redaktorem naczelnym „Misia”, powstała jedna z moich ulubionych książek Tygrys o złotym sercu, o tygrysie który był jaroszem. On ubrał historię w słowa, ja ją zilustrowałem.

– Interesują mnie Pana techniki malarskie. Podobno w latach 50. w związku z brakiem papieru tworzył Pan rysunki na workach po cukrze. Proszę przybliżyć nieco swój artystyczny warsztat i wyjaśnić, na czym polega Wilkoniowatość?

– Papiery zdobywałem i wybierałem przez ich własną urodę. Często używałem papierów nie przeznaczonych do malowania, chociażby papieru do pakowania. Kiedyś sprzedawano cukier na wagę, w sklepach stały duże, szaro-beżowe worki z mocnego, marszczonego papieru, o fakturze przypominającej krepę – bibułę dekoracyjną. Był to mój ulubiony papier, pozwalający na eksperymentowanie z fakturą, na ekspresję podobną do ekspresji gobelinów. Nadal lubię takie eksperymenty. Wilkoniowatość  to coś, co Wilkoń daje wyłącznie od siebie.

– Wystawiał Pan swoje prace od Tokio po Chicago. Kiedyś podróżował Pan po całych Stanach Zjednoczonych i podobno nawet miał wystawę zorganizowaną w zakładzie pogrzebowym. Z jakimi miejscami związane są wyjątkowe wspomnienia? Czy jakieś wystawy w szczególny sposób pozostały w Pana pamięci?

– Lubię wernisaże wystaw na prowincji, gdzie kontakty z publicznością są zwykle ciekawsze niż w dużych centrach.

– Nie ukrywa Pan swojego zainteresowania postacią Don Kichota. Tego wyjątkowego bohatera literackiego Cervantesa malowali już kiedyś Salvador Dali i Pablo Picasso. Skąd  wzięła się fascynacja tym błędnym rycerzem u Józefa Wilkonia?

– Uważne czytanie Don Kichota ujawnia dużą głębię tej prozy. Nie tylko perypetie błędnego rycerza, ale perypetie ludzkie w szerokim znaczeniu. Czytając Cervantesa po latach, odkryłem serię pobocznych wątków, zupełnie innych niż wybijająca się na pierwszy plan historia szaleństwa popychającego człowieka do niezwykłych czynów. Cervantes jest niezwykle przenikliwym obserwatorem życia, ludzkiej natury, znawcą sztuki. Nie bez znaczenia była też cała DonKichotowska ikonografia – Dali, Picasso, ale także Gustave Doré i Honoré Daumier. Być może dlatego postać Don Kichota malowałem wielokrotnie, są nawet zapomniane płótna, które powstały krótko po studiach. Było po drodze kilka projektów wydawniczych, ale z różnych powodów nie doczekały się realizacji. Ostatecznie Don Kichote ukazał się w dwutomowym wydaniu nakładem fundacji Chain w czterechsetną rocznicę śmierci Cervantesa.

– Jak sam Pan powiedział, w Akademii Sztuk Pięknych nic nie wskazywało na to, że kiedyś będzie Pan rzeźbiarzem. Jak to się stało, że już w dojrzałym wieku zaczął Pan na poważnie rzeźbić?

– Zadecydował przypadek, ale widocznie tak miało być. Odwiedziła mnie kiedyś zaprzyjaźniona redaktorka z niemieckiego wydawnictwa z rodziną, z dwójką dzieci. Dla zabawy zacząłem z dziećmi rzeźbić i efekty zainteresowały mnie na tyle, że postanowiłem przygotować kilka postaci w drewnie, które można by w formie fotografii wykorzystać jako ilustracje książkowe. Zaczęło się od niewielkich form, drewnianych psów i kotów, albo ryb i ptaków z blachy. Później zacząłem robić rzeczy znacznie większe – lwy, słonie. Są także tur i łoś, większe niż żywe zwierzęta. Fascynuje mnie drewno, jego szlachetność i aksamitna faktura. Rzeźbienie piłą i siekierą jest dla mnie niczym praca dużym pędzlem. Obecnie rzeźba zajmuje u mnie sporą przestrzeń.

– Proszę opowiedzieć o swoich związkach z Toruniem. Pana siostra Jadwiga Wilkoń- Michalska była botanikiem – profesorem nauk przyrodniczych na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Łączyły Was mocne więzy rodzinne. Czy pamięta Pan swoją pierwszą wizytę w Toruniu? Kiedy to było?

– Zaraz po małżeństwie siostry z Leszkiem Michalskim, również biologiem, w połowie lat 50. W Toruniu miałem później kilka wystaw, w 1968, także w 1979, w Galerii Plastycznej Twórczości Dziecka, oraz wiele serdecznych kontaktów towarzyskich w środowisku mojej siostry i szwagra, w tym z malarzami z Wydziału Sztuk Pięknych UMK. Leszkowi zawdzięczam, że ocalił sporo moich prac z młodości. Zabierał z mojej pracowni szkice przeznaczone do spalenia w kominku. W ten sposób uratował wiele rysunków z podłogi. Oboje Jadzia i Leszek nie żyją, zostały jednak ich dzieci – Miłek w Toruniu, też pracujący na UMK, i Hania w Warszawie absolwentka grafiki w mojej dawnej Akademii w Krakowie.

– W 1978 tworzył Pan scenografię w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy. Pamięta Pan tamten spektakl? Czy to prawda, że właśnie w Toruniu powstała pierwsza scenografia teatralna Pana autorstwa?

– Scenografię do „Króla Maciusia” zlecił mi Antek Tośta, scenograf Teatru im. Horzycy. To była piękna współpraca z całym gronem Teatru. Była także scenografia i projekty lalek w Baju Pomorskim.

– Często podkreśla Pan ogromną rolę przypadku w swoim życiu. Czy rzeczywiście życie Józefa Wilkonia to pasmo szczęśliwych przypadków?

– Przypadek w moim życiu miał duże znaczenie. Uzasadniam to w książce Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia. Dużą rolę odgrywa przypadek w mojej twórczości, w specyfice mojego warsztatu, ale to dotyczy nie tylko mnie.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wszystkich czytelników zapraszamy wspólnie na wystawę „Don Kichot Józefa Wilkonia – ilustracje, rzeźba, malarstwo”, która czynna jest w Galerii „Dworzec Zachodni” Akademickiego Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa” do 20 kwietnia br.

Specjalne podziękowania dla Blanki Wyszyńskiej-Walczak i dra Miłosza Michalskiego za pomoc w realizacji rozmowy.

 

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.