Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Granica. Wytrzymałości

Bohaterka artykułu ubrana w ciemny strój i czerwoną apaszkę na szyi; ma założone okulary z niebieskimi oprawkami; przez ramię przełożona torba, w prawej dłoni papieros.
fot. Andrzej Romański

Pierwsze dwa tygodnie po 24 lutego pamiętam bardzo dobrze, ale nie da się tych dni ułożyć w żadną barwną historię – wszystko stało się czarno-białe. Zabójcy i ratownicy. Swoi i wrogowie. Skrajne emocje podziwu i wściekłości. Bezgraniczne uczucia niesamowitej wdzięczności i niewyobrażalnej chęci zemsty.

W pierwszych godzinach wojny okazało się, że strasznie brakuje ukraińskich tłumaczek i tłumaczy, wszędzie. Zdarzało się, że prowadząc samochód, jadąc do tłumaczenia na punkcie recepcyjnym albo na dworcu, jednocześnie przez telefon pomagałam porozumieć się w szpitalu Ukraince z bardzo chorym dzieckiem albo jeszcze komuś – i w żadnym z tych miejsc nie można było czekać.

Ale taki tryb ratował. Pozwolił się nie załamać. Nie wpaść w czarną dziurę rozpaczy. I jeszcze Polki i Polacy – to było coś niesamowitego. Prywatne samochody, małe i duże, stare i wypasione, z numerami z całej Polski – przy dworcu Warszawa Zachodnia. Setki polskich samochodów przyjeżdżało odebrać ukraińskie kobiety z dziećmi, ze starszymi rodzicami, psami, kotami, ptakami – do siebie do domu albo zawieźć tam, gdzie potrzebowały. Ten widok masy samochodów, niemieszczących się na placu przy dworcu i zajmujących trzy pasy ruchu na Alejach Jerozolimskich, całodobowo odbierających ludzi po kilkudniowej drodze,  zmarzniętych i przerażonych – tego nie zapomnę nigdy. Jeździłam obok kilka razy dziennie i wypełniała mnie wdzięczność i podziw. Te uczucia dawały niesamowitą siłę.

Pierwszym zetknięciem z koszmarem była pomoc w ewakuacji domu dziecka dla dzieci ciężko chorych. Byłam tam jako asystentka dyrektorki, towarzyszyłam jej przez dwie doby (minus trzy godziny snu). Spod Kijowa wyjechało 160 dzieci. Do Polski dotarło 120. Reszta albo nie przeżyła drogi, albo ich stan na tyle się pogorszył, że musiały zostawać w szpitalach po drodze. Z dyrektorką było tylko 6 opiekunek – sześć. Więcej nie przyszło w dniu wyjazdu, nie chciały albo nie mogły jechać. Dzieci i opiekunki tydzień spędziły w piwnicy i tydzień w drodze. Dyrektorka znała każde dziecko; imię, wiek, stan, choroby, potrzeby i możliwości. A żadne z tych chorych dzieci nie mówiło. Oprócz tego była ona prawną opiekunką dla każdego i dlatego tylko ona mogła i musiała z każdym karetką jechać do szpitala. Tylko przez dwie doby w Warszawie takich wyjazdów zrobiłyśmy razem około dziesięciu. W domu pod Kijowem musiała zostawić chorą mamę z demencją, samą w mieszkaniu na 5. piętrze. Klucze dała sąsiadce, która wtedy jeszcze zostawała, ale nie wiadomo na jak długo. Nie było innego wyjścia. Wszystkie te kobiety kogoś w domu zostawiły. Kiedyś z jedną z nich wyszłyśmy na papierosa – jej pierwszego od początku wojny. Trochę odetchnęła i zadzwoniła do sąsiadki, z którą zostawiła kota Waśkę. Waśka nie opuszczał szafy od pierwszych wybuchów. Poprosiła sąsiadkę przez telefon, żeby weszła do szafy i podsunęła kotu telefon. I mówiła do niego, mówiła w kółko to samo:

– Syneczku mój, Wasiuniu, wybacz mi, wybacz, malutki, że zostawiłam cię. Mamusia nie porzuciła ciebie, nie. Nie płacz, nie bój się, wrócę, niedługo wrócę. Wybacz, malutki.

Płakała.

To było siedem miesięcy temu. Po dwóch dniach cztery autokary w asekuracji trzech karetek z najciężej chorymi dziećmi pojechały dalej – do Koszalina, Sopotu, Gdańska, do przygotowanych specjalistycznych ośrodków.

W połowie marca mogłam wreszcie pojechać na granicę. Chciałam tam być od pierwszego dnia, ale nie mogłam – było dużo pracy i do tego przyjmowałam u siebie w Warszawie przyjaciółki, bliższych i dalszych znajomych z Kijowa, z kotami, psami, świnkami morskimi, królikami. Na jedną noc, na dwie, trzy, na tydzień. Odsypiały drogę, szukały mieszkania, czekały na wizy, samoloty, autokary, pociągi i jechały dalej w niewiadome.

Jedna z przyjaciółek dotarła do Warszawy pół dnia szybciej niż się spodziewałam. Jej pociąg z Kijowa spóźnił się tylko o 12 godzin zamiast o dobę, wyjątkowo tej nocy bombardowali mniej. Zadzwoniła do mnie z Warszawy Zachodniej o 6 rano. Było minus 5 stopni. I miała kotka w mokrym transporterze. Mogłam dojechać najszybciej za 4 godziny. Napisałam na czacie osiedlowym prośbę, żeby przygarnąć kobietę z kotem na parę godzin. O 6.30 jedna z mieszkanek już po nią była. I była jedną z ośmiu osób, które zgłosiły chęć pomocy natychmiast, w ciągu 5 minut. Polki i Polacy, jesteście niesamowici!

Codziennie dostawałam maile z różnych przejść granicznych – brakuje tłumaczy, brakuje ludzi z samochodami, brakuje wolontariuszy do ogarniania.

Ludzi było setki, tysiące, głównie kobiet i dzieci, bardzo różnych, ale tak samo zmęczonych, przerażonych i bezradnych. Za jedzenie dziękowały: – Wszystko mamy. Inni bardziej potrzebują.

Niektórych będę pamiętać zawsze.

Sofia, 17 lat, pierwszy rok informatyki na Uniwersytecie Charkowskim (zapamiętałam imię, bo mam córkę, też Sofię, też w wieku 17 lat, też studiującą informatykę). Przez trzy tygodnie czekała w opuszczonym akademiku na wiadomość od rodziców z Mariupola. Wszyscy studenci wyjechali, a ona czekała. Kiedy akademik został zbombardowany, wyjechała do Lwowa w czym stała. Tam chciała czekać na telefon od mamy czy taty aż do skutku. Spała w szkole na podłodze, telefonu nie wypuszczała z rąk. Po tygodniu we Lwowie dostała informację, że jej uniwersytet ewakuował się i od poniedziałku zaczyna zajęcia online. Znalazła miejsce w Hanowerze i natychmiast ruszyła, żeby zdążyć do poniedziałku. Żeby się uczyć, tak jak obiecała rodzicom. Nie chciała wziąć polskiej karty telefonicznej, żeby nie zmieniać numeru, kiedy rodzice wreszcie pojawią się w sieci.

– Oni po prostu nie mają prądu i telefony im się rozładowały. Jak znajdą gniazdko, to zadzwonią natychmiast. Mogą zadzwonić w każdej chwili. Powinnam mieć ten swój numer – przekonywała i nikt nie podawał w wątpliwość jej pewności, że tak niedługo się stanie.

Potrzebowała ciepłych spodni i butów. Nie miała ani grosza. Przekonywała, że wszystko jest OK, w poniedziałek dostanie stypendium na kartę, jest wzorową studentką, ma wysokie stypendium. Wreszcie zgodziła się wziąć 200 zł. Powiedziała, że odda później tej, co będzie potrzebowała.

Kiedy 2 kwietnia w sobotę cały świat dowiedział się o zbrodniach w Buczy, Irpieniu, Borodziance, Ivankovie, Oleksanrdrivci, mi... ulżyło. Betonowa płyta bezradności spadła z moich pleców. To był ciężar wyłącznej wiedzy o tym, co tam się działo, o czym słyszałam na granicy i nikomu nie mogłam, nie miałam prawa powiedzieć. Koleżanki i przyjaciółki, które na początku podjęły decyzję, żeby zostać w Kijowie i przyległych miejscowościach, z przerażenia mogłyby zacząć panicznie uciekać wprost pod rosyjskie czołgi albo coś sobie zrobić, tylko dlatego, żeby nie wpaść w ręce rosjan. Albo z tego przerażenia nic nie robić, kiedy nadarzyłaby się możliwość ucieczki. I tak się zdarzało. Przyjaciółka z Buczy trzy razy nie wykorzystała szansy na ucieczkę i wreszcie wyjechała w najmniej odpowiednim momencie. Z pięciu samochodów trzy zostały rozstrzelane, ona była w jednym z dwóch pozostałych.

Nie mówić, nie opowiadać, nic z tą wiedzą nie robić, nie mieć możliwości pomóc – to okropne. 2 kwietnia to przestało być tylko moją wiedzą.

Wczoraj. Październik. Po siedmiu miesiącach.

W urzędzie spotkałam rodzinę z trójką dzieci z okupowanego obwodu chersońskiego. Nie mieli paszportów, bo nigdy nie chcieli wyjeżdżać za granice Ukrainy. Nie wiedzieli, jak wypełniać papiery UKR – uciekinierek i uciekinierów przed wojną. 2 września okupanci powiedzieli rodzicom, że jeśli nie wyślą dzieci do szkoły z rosyjskim programem wychowania i nauczania, to pozbawią ich praw rodzicielskich, zgodnie z prawem rosji. Szkoły pełne dzieci rosyjscy okupanci wykorzystują jako żywą tarczę. O tym wiedzieli wszyscy. A po referendum ojców rodzin mieli mobilizować do armii rosyjskiej. Rodzina farmerska nie chciała zostawić swojej ziemi, porzucać domu i gospodarstwa. Ale musiała. Przez Krym, rosję, białoruś i Litwę. 17 dni trwała ich droga do Warszawy. 7 dni stali na granicy – rosja nie wypuszczała.

– Mieliśmy dużo szczęścia – powiedziała matka.

Prawie każda spotkana Ukrainka, czy to na granicy, czy w Toruniu, czy w Warszawie, bez względu na to, ile się nacierpiała i co straciła, mówiła  – Miałam dużo szczęścia.

W porównaniu z ludźmi w Mariupolu czy w Borodziance, naprawdę dużo. Uszła z życiem.

„Miałam dużo szczęścia” mówiła też przyjaciółka z Buczy po pierwszej przespanej nocy we Włocławku, gdzie szybko udało się dla niej znaleźć mieszkanie. Była w podartym zimowym płaszczu i zniszczonych butach. Dobrze, że mamy podobne rozmiary, a pracując na granicy, zawsze woziłam w samochodzie ze 3-4 zapasowe zestawy ubrań na każdą ewentualność i każdą pogodę. Rzeczywiście, ona miała dużo szczęścia. Trzy tygodnie w piwnicy – i rosjanie do jej piwnicy nie weszli i nie wrzucili tam granatu, tak jak często robili, i dla swojego bezpieczeństwa, i dla zabawy. W piwnicy bloku naprzeciwko siedziały kobiety z noworodkami. Na początku słychać było ich płacz i krzyki, po tygodniu już nie. A ona miała szczęście. Trzy próby ucieczki – i wreszcie się udało. Szczęście. W jej blok trafił pocisk, ale właśnie jej klatka się nie zawaliła i ona z kotem Glukiem nie została pogrzebana pod gruzami. Śnieg się zaczął topić – i miała wodę. Ktoś w piwnicy zostawił stary materac – i miała na czym spać. Jej samochód odpalił, w baku zostało paliwo i opony miał całe, chociaż przedniej szyby już nie miał, ale jechał. Z pięciu samochodów desperacko uciekających z Buczy w nocy bez świateł, zauważonych jednak przez okupantów i ostrzeliwanych, wyrwały się dwa – i jej był jednym z tych dwóch. Szczęście. Kot Gluk nie uciekł, nie zgubił się, nie wyskoczył przez okno, miał 15 lat i wytrzymał, przeżył. Czy to nie szczęście? Widziałam go w marcu, calusieńkiego w jakiejś farbie, kredzie, brudzie. Nie dawał się kąpać, był za bardzo zestresowany, żeby go męczyć czyszczeniem i myciem. I sam w szoku się nie mył, jak to zazwyczaj robią koty.

A w maju zginął jej młodszy brat Vitaliy, w walkach pod Charkowem. Jego ciała rosjanie nie chcieli oddać, wymagali okupu. Pojechała tam, z Włocławka do codziennie bombardowanego Charkowa – chować brata i zostać z mamą. Wtedy też zmarł Gluk, ze stresu zachorował na cukrzycę i jego serce nie wytrzymało.

Na granicy było dużo kierowców – wolontariuszek i wolontariuszy, którzy własnymi samochodami przewozili ludzi do większych miast, na dworce, lotniska, do Czech, Niemiec, Austrii. Byli z różnych krajów, ale oczywiście głównie Polki i Polacy. Niektórych widywałam regularnie – zawozili i wracali, niektórych tylko raz. Jednego z tych, którzy jeździli często – już nigdy nie zobaczę. Poszedł zdrzemnąć się w samochodzie i już się nie obudził. Udar. Dla mnie on też jest ofiarą i bohaterem tej wojny, zginął w walce o ludzkie życia.

Medyczny namiot z Francji obsługiwały urlopowiczki. Lekarki i pielęgniarki wzięły urlopy, państwo francuskie wysłało dwie karetki pogotowia, namiot medyczny i sprzęt. Prawie nigdy ten namiot nie był pusty. Swoje namioty z jedzeniem postawili Niemcy i Amerykanie. Na granicy byli wolontariusze z Europy, Ameryki, Azji, a nawet Australii.

W maju pojechałam do Węgier odwiedzić rodzinę przyjaciółek z dwuletnim synkiem. Obie pracowały w Kijowie w firmach międzynarodowych, obie w pierwszych dniach bombardowań Kijowa dostały propozycje relokacji. Tylko że do różnych krajów. Formalne rodziny mogły się ubiegać o przenosiny razem, a one nie. Postanowiły zostać, żeby się nie rozdzielać. Wytrzymały tydzień w piwnicy wieżowca na obrzeżach Kijowa, ale kiedy zobaczyły rosyjski czołg na placu zabaw, wsiadły w samochód i pojechały na zachód. Do Węgier, bo jedna z nich dobrze znała język. Kraj ewakuacji, zwłaszcza na początku, często był wybierany właśnie ze względu na język. Do granicy jechały 7 dób zamiast 10 godzin. Na Węgrzech pracę miała tylko jedna. Finansowo wytrzymały 3 miesiące, potem druga musiała wyjechać do Katowic, żeby zarabiać i móc opłacać utrzymanie dziecka i wynajem mieszkania. Teraz synka widzi raz na 2–3 tygodnie.

Młody mężczyzna Ukrainiec stał kilka godzin w nocy na granicy, na linii, której nie wolno przekraczać. Nic nie mówił i tylko patrzył w stronę przejścia granicznego, trząsł się z zimna. Raz wziął ode mnie gorącą herbatę. Nagle usiadł, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zobaczył białego, malutkiego Matiza. Wreszcie! Jego żonie z pięcioletnią córką dopiero za czwartym razem udało się wydostać z Chersonia. Pojechały tam do rodziców na ferie zimowe, a wróciły dopiero w kwietniu. Żona, malutka i chudziutka, powiedziała, że kiedy już minęła 12. wojskowy blok-post pod Chersoniem, nie zatrzymywała się ani razu, tylko jechała jak najszybciej do Polski, do siebie do domu. Samochód był cały w śladach metalowych odłamków. Nie chciały nic zjeść, a dziewczynka nie mogła wypuścić z ramion tatusia, trzymała go mocno za szyję i chowała się w nim przed wszystkimi spotkanymi nieszczęściami.

Dużo osób z terenów okupowanych opowiadało, że jak tylko przekraczało kontrolę na ostatnim blok-poście, jechało bez przystanków i jedynie w godzinach policyjnych musiało gdzieś się zatrzymać.

Którejś nocy przyjechał zielony bus. Chwiejąc się, wyszedł z niego bardzo zmęczony mężczyzna, rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzał, czy jest bezpiecznie, i dopiero wtedy dał rozkaz przez otwarte drzwi: – Można, wychodźcie! Jak groch wysypała się stamtąd szóstka czy siódemka dzieciaków. Spytał, czy może gdzieś się przespać, bo już nie daje rady, a jest sam. Przespał się w ogrzewanym namiocie. Rano było widać, jak bardzo samochód jest zniszczony. Opowiadał, że postanowili wyjechać trzema rodzinami trzema samochodami z okupowanego obwodu chersońskiego. W pierwszym jechały rzeczy; wózki, kołdry itp. Żony z niemowlętami i młodszymi dziećmi – w drugim. A on ze starszymi dzieciakami ze wszystkich trzech rodzin – w trzecim. Pierwszy samochód najechał na minę, drugi został zniszczony tym wybuchem i się zapalił, a on trzecim musiał uciekać, bo rosjanie, słysząc wybuch, zaczęli strzelać. Nie płakał, nie rozpaczał, nie prosił o nic. Zachowywał się jak robot i w kółko powtarzał: „Poradzimy sobie, poradzimy. Mieliśmy szczęście, dużo szczęścia”.

W kwietniu, tuż po uwolnieniu całego obwodu kijowskiego, z Niemiec przyjechało na granicę starsze małżeństwo z Irpienia. Mieli tam 12 kotów, ale kiedy obok wybuchła rakieta i w budynku pękły wszystkie szyby, koty z przerażenia uciekły i ukryły się w lesie. Nie udało się znaleźć żadnego, a trzeba było się ewakuować. Nie mogli sobie wybaczyć, że sami się uratowali, a koty zostały pod okupacją. Teraz po nie jechali. Wolontariusze – ratownicy zwierząt – znaleźli piątkę, całych, żywych. Pokazywali mi ich zdjęcia, cieszyli się, opowiadali o każdym – jak to kociarze. Spotkaliśmy się dwa tygodnie później. Wracali z dwunastką! Odnalazły się wszystkie – przyszły na głos gospodarzy. Trójka była ranna i potrzebowała leczenia, we Lwowie wszystkie trzy zostały zoperowane, doszły do siebie i teraz cała dwunastka jechała do Niemiec.

Tam na granicy było dość ciężko, ale paradoksalnie dyżury 16-godzinne lubiłam bardziej niż 12-godzinne. Bo można było działać tu i teraz. I nie starczało czasu na myślenie o tym, co się dzieje tam, w Ukrainie.

I jeszcze ludzie. Wspaniali wszyscy, z różnych krajów i różnych zawodów. Tam wtedy każda dawała i każdy dawał z siebie wszystko. I byli najlepszymi wersjami siebie samych. Tam na granicy na nowo nabrałam zaufania do policjantów i nawet ich polubiłam. Okazali się niesamowitymi ludźmi, poświęcającymi się całkowicie. Często zachowywali się po prostu bohatersko.

Wojna zniszczyła bardzo dużo. Nawet dla mnie, dawnej emigrantki – znajomych, bliższych i dalszych, w Ukrainie, tych, co zginęli, umarli, zaginęli. Pozbawiła mnie też dawnych znajomych i części rodziny z rosji, których uważałam za bliskie osoby. Wojna zablokowała jeden z moich języków dzieciństwa – rosyjski – pierwszy, w którym zaczęłam mówić. Kończyłam rosyjską szkołę, po rosyjsku myślałam, czułam, śpiewałam córce kołysanki, kochałam i żegnałam się na zawsze. A teraz ciężko mi nawet słuchać rosyjskiego. Wojna zniszczyła część mojej tożsamości i plany badawcze. W domu miałam dość solidny zbiór książek po rosyjsku. Tylko dziecięcych było 700 egzemplarzy. Już nie mam tych rosyjskich książek, pozbyłam się ich, nie mogłam na nie patrzeć. Po kilku tygodniach od 24 lutego pozbawiono mnie nadziei, że rosjanie, którzy byli wychowywani na tych samych książkach co ja i moje córki, opamiętają się, że odmówią udziału w zabijaniu i niszczeniu – i wojna szybko się skończy. Wojna nadal trwa.

Ale paradoksalnie – po tych stratach nie do odzyskania nabyłam nieznanej mi dotąd wielkiej wiary w ludzi, w zryw społeczny dla ratowania innych, w poświęcenie, w pokłady dobra i mocy w każdym i w każdej z nas, o które nikt nas nie podejrzewał. I to nie jest wynik jakiejś euforii, jej nie da się utrzymać w sobie przez 9 miesięcy pełnoskalowej wojny. To jest zbudowane na doświadczeniu silne przekonanie, którego już nikt nigdy mi nie odbierze. 

Oksana Lytvynenko mieszka w Polsce od 18 lat. Od 10 lat ma podwójne obywatelstwo – ukraińskie i polskie. Z wykształcenia jest pedagożką. Pracowała jako tłumaczka w różnych projektach NGO. Jest aktywistką społeczną i wolontariuszką na rzecz praw kobiet, była członkinią Zarządu Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Obecnie studiuje na V roku na Wydziale Humanistycznym UMK. Tłumaczy też dla naszej uczelni teksty zamieszczane na stronie w języku ukraińskim. Od 2014 roku była wolontariuszką na rzecz ukraińskich uchodźców i uchodźczyń; jako tłumaczka w szkołach, szpitalach, urzędach. Zbierała i wysyłała pomoc humanitarną dla wojska i sierot wojennych w Ukrainie. Od 24 lutego 2022 r. praca na rzecz zwycięstwa Ukrainy zastąpiła wszystkie dotychczasowe zajęcia.

W artykule zachowaliśmy oryginalną pisownię zastosowaną przez autorkę (przyp. red.).

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.