
Z dr. hab. Arkadiuszem Karwackim, prof. UMK, kierownikiem Katedry Badania Jakości Życia i Socjologii Stosowanej, toruńskim koordynatorem projektu „Życie codzienne w czasach koronawirusa – konkurs na pamiętniki” rozmawia Ewa Walusiak-Bednarek.
– Codzienność Polaków i innych społeczeństw rozpadła się niemal z dnia na dzień. Jednak eksperci rozmaitych dziedzin: ekonomiści, socjolodzy, psycholodzy, filozofowie czy klimatolodzy już znacznie wcześniej ostrzegali, że jako cywilizacja znaleźliśmy się w ślepej uliczce. Co dla socjologa badającego jakość życia było tego przejawem?
– Zacznę żartobliwie. Jeśli uwagę setek tysięcy Polaków przed Świętami Wielkanocnymi wzbudziło oświadczenie jednej z pań celebrytek, że „postanowiła na jakiś czas odstawić rzęsy”, to znaczy, że jako cywilizacja biegliśmy ku kulturowej katastrofie…
A na poważnie: pośród wielu symptomów nieuchronnego kryzysu lub wywołanej już katastrofy, chciałbym zaakcentować kilka kluczowych kwestii, które były i są (dzisiaj niejako w kwarantannie) związane ze sposobem i konsekwencjami naszego funkcjonowania na Ziemi. Są one ze sobą ściśle powiązane, stymulując wielowymiarowo destrukcyjne efekty. Mam na myśli dewastację ekologiczną naszej planety, co jest w relacji z niepohamowanymi zapędami człowieka do zysku, wyrażającymi się krótkowzroczną eksploatacją wszelkich zasobów. To z kolei rodzi m.in. nierówności społeczne i wyzysk wpisany we współczesny rynek pracy.
Eksploatacja pracowników na rynku pracy (w służbie kapitału) zaprogramowanych kulturowo, aby osiągać materialne atrybuty statusu (zagłuszających konsumpcją czy alkoholem pustkę wywoływaną przez przebodźcowanie informacyjne w toksycznym środowisku naturalnym i społecznym), ma swoje konsekwencje dla kondycji psychicznej współczesnych Ziemian. Wszak depresja rozgościła się na podium najbardziej upowszechnionych zaburzeń zdrowotnych i dla wielu z nas często staje się doświadczeniem uporczywym.
Odrobina refleksyjności pozwala dostrzec to, co przedstawiciele wskazanych przez Ciebie dyscyplin obrazują już od wielu lat. Jesteśmy nosicielami kultury ignorancji. Ignorujemy stan naszej planety, zachowując się tak, jakby był gdzieś w przyszłości czas na ewentualną korektę. W jednym z wywiadów z ekspertem od klimatu (nie pamiętam w tej chwili, czyje to słowa) przeczytałem, że zachowujemy się jak ktoś siedzący na w 2/3 przepiłowanej już przez nas gałęzi i zastanawiamy (tnąc dalej), czy to nacięcie to prawda, czy jest ryzykowne i co zrobić, aby trochę je zmniejszyć. I tak sobie dumamy i dalej tniemy…
Ekspert zdaje się mówić: za późno, ignorancie! Paradoksalnie w czasie światowej kwarantanny nagle okazało się, że Himalaje widać z miejsc, z których przez dziesiątki lat nie były widoczne ze względu na zanieczyszczenie powietrza, poprawiły się też inne parametry związane z naszą kondycją klimatyczną.
W czasach zagrożenia wirusem przenoszonym drogą kropelkową jednocześnie możemy zaczerpnąć bardziej zdrowego oddechu. Ignorujemy fakt, że gospodarka oparta na produkcyjnym nadmiarze, permanentnym i szybkim zużyciu, powszechnej nietrwałości, wyzwalanym nienasyceniu konsumuje nie tylko zasoby planety, ale jednocześnie nas samych, tkwiących w chocholim tańcu monotonii przeżywanych lęków, uśpienia, ubezwłasnowolnienia.
Na jednym z blogów przeczytałem, że wystarczyło, że zaczęliśmy w trakcie pandemii kupować tylko to, czego potrzebujemy i gospodarka zadrżała w posadach. Warto to przemyśleć. Stworzyliśmy monstrum produkcyjno-konsumpcyjne, w którym jesteśmy paliwem (choć wielu z nas, spalając się na co dzień, woli twierdzić, że klientem, odbiorcą, nabywcą czy dumnym konsumentem). Ignorujemy jakość naszego życia w pracy. Wprowadziłem to pojęcie do naszej rozmowy i dyskursu naukowego, aby zaakcentować, że podstawowe wymiary jakości życia: takie jak dobrostan emocjonalny, zdrowie, sytuacja ekonomiczna, relacje społeczne, bezpieczeństwo można zastosować do weryfikacji tak istotnego dla nas środowiska życia, jakim jest praca.
Wystarczy sięgnąć po nagłówki artykułów na ten temat, by odkryć, jaka jest nasza jakość życia w pracy: „Gonitwa, która nas zabija. Polacy stali się ofiarami walki o godną płacę”, „Praca nas zabija”, „Praca, presja i depresja”, „Frustracja w pracy zabija powoli”. Gabinety psychoterapeutów i psychiatrów stale się zapełniają, a część z nas przed szukaniem ratunku u tych specjalistów powstrzymuje jedynie stygmat „wariata” lub zastosowane różne formy destrukcyjnego znieczulania.
Ignorujemy fakt, że konsumpcja nas nie nasyci, że jest to naskórkowa i chwilowa szczepionka na egzystencjalne lęki, tlące się w nas pytanie o sens codziennych zmagań. Ignorujemy to, że nam źle, że mentalnie potrzebujemy ratunku, ale w kulturze wielowymiarowych porównań wciąż staramy się uzyskiwać przetrwanie, aplauz, dokarmiać nasze ego poczuciem, że coś znaczę, że daję radę. Jesteśmy chorzy na ignorancję – prawdziwie nie widząc lub uparcie zamykając oczy.
Ostatni kryzys gospodarczy rozpoczęty w 2008 roku niczego nas nie nauczył. Strumień ratunkowych pieniędzy popłynął tam, gdzie tkwi silnik kulturowo-ekonomicznej narracji. Nierówności się utrwaliły, eksploatacja klasy średniej i niższej mogła nadal postępować. Pacjent po zawale zapalił przyniesionego mu papierosa. Był znów u siebie.
– Za to, w jakim znaleźliśmy się miejscu, najczęściej obwinia się wielkich graczy. Polityków i posiadaczy fortun, pozostających zresztą w banalnych zależnościach. Nasze indywidualne wybory, wpływające nieco na poczucie własnej sprawczości, niewiele zmienią w skali globalnej. W jednym z Twoich wywiadów pojawia się jeszcze jeden ciekawy wątek. Rola w tym wszystkim klasy średniej – jej pozostawanie w swoistym bezwładzie.
– Właśnie ten „bezwład” wyżej nazywam ignorancją. Klasa średnia współcześnie jest ofiarą prowadzonych polityk, doświadczając nierówności i niezaopiekowania (tak, wreszcie warto to zauważać!), ale i obciążeń wynikających z bagażu doświadczeń, aspiracji, strategii adaptacyjnych poprzednich pokoleń. Mam tu na myśli dziedzictwo społeczno-kulturowe zostawione w spadku tym, którzy dzisiaj mierzą się z wyzwaniem samorealizacji w okresie środka życia, a także problemy (trochę innej natury) młodszych kohort wiekowych.
Ale obok statusu „ofiary” klasa średnia jest jednocześnie nosicielem choroby ignorancji krążącej w żyłach współczesnej kultury. Używając aktualnej nomenklatury, nie zadbano o jej odporność, nie przysługuje jej wsparcie w leczeniu. Cierpiąc (lub skrywając bardziej lub mniej udolnie to cierpienie w chorobie), zaraża jednocześnie innych.
Podczepiając się pod mody i naśladownictwa, czyni z symptomów chorobowych atrakcyjną markę. Warto teraz te perspektywy krótko rozwinąć. Dla porządku (choć upraszczając), klasę średnią rozumiem tu (tak, jak zwykliśmy ją traktować w naszych pracach badawczych wspólnie z Tomaszem Szlendakiem) jako zbiór osób legitymujących się wyższym wykształceniem lub ze względu na wykonywany czy wyuczony zawód przynależących do kategorii społeczno-zawodowych środka struktury i samoidentyfikujących się właśnie z tym statusowym środkiem.
Klasa średnia tradycyjnie traktowana jest jako zasób prorozwojowy każdego społeczeństwa. Można mnożyć jej przymioty, obecne w refleksji socjologów, ale i politologów, ekonomistów czy polityków społecznych. To jej przedstawiciele mają być gwarantem skutecznego administrowania państwem, innowacji, przedsiębiorczości, dostarczania wysokiej jakości specjalistycznych usług (także medycznych, prawnych, edukacyjnych etc.) oraz konsekwentnego bycia podatnikiem.
Przedstawiciele klasy średniej kupują prywatne usługi na rynku i jednocześnie unikają sięgania po socjalne transfery; ich samowystarczalność urasta do miana cnoty i odróżnia do roszczeniowych przedstawicieli niższych pozycji w strukturze. Ale jednocześnie politycy konsekwentnie tracą klasę średnią z oczu w zakresie budowania jej przedstawicielom warunków do prorozwojowego funkcjonowania i poczucia bezpieczeństwa.
Nie ma polityki społecznej dla klasy średniej, ale jest konsekwentna eksploatacja oparta na założeniu, że do jej kieszeni można sięgać. Paliwem, które ma wówczas zasilać klasę średnią do radzenia sobie na co dzień, jest próba realizowania wyobrażeń i aspiracji do osiągnięcia jakości życia właściwej (w wyobrażeniach jej przedstawicieli) właśnie klasie średniej. Tak jakby pokłady ambicji (względnie walki o przetrwanie) miały wyzwolić w klasie średniej nowe zasoby energii, kreatywności i samodyscypliny.
W trakcie i po globalnym kryzysie wyzwolonym w 2008 roku klasa średnia ponosiła jego koszty, m.in. zmagając się z ciemną stroną elastycznych form zatrudnienia (upowszechnione samozatrudnienie i prekaryjne umowy o dzieło). Wzmocniono sektor finansowy, ratowano duże podmioty działające na rynku. „Efekt Mateusza” w czystej postaci, z tym, że podczas gdy na dole struktury pozostawała socjalna oferta asekuracyjnych transferów – w środku jedynie zagrożone bezpieczeństwo, niepewność, frustracja i zaciskanie zębów, aby sen o jakości życia klasy średniej jednak się ziścił. Ten sen został wyzwolony w wyniku doświadczeń kolejnych pokoleń w stale aktualizowanym kontekście społeczno-kulturowym.
Baby boomers oraz pokolenia X, Y i Z stawiały i stawiają sobie wyzwania w odmiennych warunkach i mają różne charakterystyki. Pokolenia powojennego wyżu koncentrowały się na przetrwaniu w specyficznych warunkach. Transformacja wyzwoliła w nich konieczność przetrwania, adaptacji do wielkiej zmiany. Lecz kolejne pokolenie, bazując na asekuracji adaptacyjnie zorientowanych rodziców, chciało sięgnąć po „sen o klaso-średnim standardzie”, mierząc się z hydrą złożoną z kiepskich warunków pracy i płacy, ślepoty państwa na ich problemy i potrzeby oraz konsumpcyjnych aspiracji, wzmaganych machiną reklamy i kulturowej projekcji ponadprzeciętnego statusu.
Napędzało to udawanie przed innymi, że sobie radzę, że daję radę, że mnie stać, negujące zdolność do ujawnienia prawdy – o naszym poczuciu spełnienia, bezpieczeństwa, dobrostanie emocjonalnym, stanie zdrowia, jakości więzi, które łączą mnie z rodziną i innymi ludźmi.
Najmłodsze pokolenia, wkraczające w dorosłość i obecne już na rynku pracy, głośniej upominają się o godność, o swoje prawa. W większym stopniu eksponują niezgodę na zastany porządek, bo sprzyjała temu anonimowość i bezceremonialność w głównym środowisku ich życia – Internecie. Jednocześnie cierpią na problemy komunikacyjne, są ignorantami w sferze własnej emocjonalności (myląc np. miłość czy smutek z emotikonami w smarfonie). Frustracje i koszty zmagań w grze o status starszego pokolenia obciążają ich ponad miarę i wyrażają się wielopostaciowym zaburzeniem emocji.
I tak kultura konsumpcyjna czyni ich nosicielami swoich chorobowych przypadłości. Oni też dołączają do zainfekowanych wirusem ignorancji. Choć częściej są w stanie przedłużać poszukiwanie pracy ze względu na brak ofert na miarę własnego poczucia godności, choć potrafią rezygnować z zatrudnienia w warunkach gwałtu na ich wyobrażeniu bezpiecznego środowiska pracy, częściej gotowi są na strajk w obronie klimatu, to jednocześnie nie są w stanie odkleić się od kultury wielowymiarowych porównań i mód, a jednocześnie od zawodu życiem, które dziedziczą od spalających się w imię statusowego spełnienia rodziców. To pokolenie nastoletnich depresji, zalęknione w kontaktach w realu, zagubione pomiędzy kreacją wirtualnych obrazów a szarością dróg, którymi przemieszczają się poza domem. Pokolenie, które chce być wysłuchane, ale nie wie, co powiedzieć.
Klasa średnia w swojej masie jest nosicielem kultury ignorancji. Patrzy na sztuczne wizualizacje elementów stylu życia na portalach społecznościowych, porównuje się z imitacją życia w reklamach i zdaje się wołać: ja też taki będę. Na kredyt, wbrew zdrowiu, na destrukcyjnych znieczulaczach, karmiąc się frustracją, że wszyscy mają lepiej, że grubością portfela i poczuciem bezpieczeństwa socjalnego nie wyróżniają się od tych, których widzą niżej w strukturze, zastawiając przyszłość dla teraźniejszości, żywiąc zalęknione ego, ubierające się w szaty statusowej wartości. Niepewna siebie klasa średnia chroni się za marką i logo, które mają świadczyć o jej wartości. Bezwład i ignorancja wobec symptomów, które świadczą o zaawansowanej chorobie.
– Dostrzegasz ogromną złożoność i zaawansowanie tej choroby. Czy widzisz na nią lek?
– Aby można było przystąpić do leczenia, pacjent musi poczuć symboliczny ból, musi go dopuścić, aby uświadomić sobie, że potrzebuje pomocy. Przez dłuższy czas możemy łykać środki przeciwbólowe (często coraz mocniejsze), żeby nie dopuszczać do ujawnienia się tego, co nam dolega. I tak jest z nami we współczesnej kulturze. Staramy się nie dopuszczać myśli, że coś jest nie tak, że życie, które prowadzimy jest wielowymiarowo destrukcyjne, że dla polityków wszelkich opcji istniejemy tylko, gdy można nam coś uszczknąć, że każdego dnia nieustannie porównujemy się z innymi i za wszelką cenę próbujemy udowodnić sobie i otoczeniu, że coś znaczę, że to wszystko ma sens i nie rozminąłem się w życiu z sukcesem.
Rozmawialiśmy o klasie średniej i jej sytuacji. Jak można nie chorować, kiedy stajemy wobec tak złożonego systemu społeczno-kulturowych imperatywów, które mają potwierdzać dzisiaj naszą wartość (adekwatność)? Partnerscy, równouprawnieni w związkach (bez czytelnych męskich i żeńskich wzorców w tym zakresie w procesie wychowawczym), efektywni i innowacyjni pracownicy (niezależnie od warunków pracy i płacy, które oferują pracodawcy), refleksyjni rodzice (pomimo że otaczający nas świat przedstawia tyle alternatyw w zakresie „atrakcyjnych” bodźców, a my sami nie mamy siły i pomysłu, którą ze strategii wychowawczych wybrać), aktywni obywatele (jednak z poczuciem, że obywatelstwo to wzajemna relacja między państwem a nami, więc jeśli ja mam dawać z siebie, to co dostaję w zamian?), pełnoprawni konsumenci (wszak we współczesnym społeczeństwie nasze wybory konsumpcyjne i zdolności w tym zakresie nadają nam społeczny status) czy wreszcie odpowiedzialni ekologicznie (niezależnie od faktu, że zręcznie przeniesiono odpowiedzialność w tym względzie na jednostki, gdy w tym samym czasie firmy eksploatują zasoby, reklamują, namawiając do hiper-konsumpcji).
Jeśli funkcjonujemy w tak rozgałęzionym systemie społeczno-kulturowych oczekiwań (nawet jeśli w te imperatywy szczerze wierzymy), to w odpowiedzi na przekraczające naszą zdolność reakcji roszczenia, zamykamy się w otępiającym bezwładzie. Aby móc dotrzeć do istoty tego, kim jesteśmy i czego potrzebujemy, by w sposób zrównoważony realizować się w życiu, musimy dotknąć tego, co bolesne, prawdy o tym, jak dzisiaj wygląda nasze życie, nasze wartości, potrzeby, aspiracje, to, co nas na co dzień realnie karmi i to, co nas obciąża czy eksploatuje.
Kto by chciał jednak zmierzyć się z prawdą o sobie? To może być, w wyobrażeniu, ból nie do zniesienia. Dlatego wciąż pozostajemy na poziomie skorupy, którą oddzielamy się od bolesnych konstatacji o naszym życiu. I w rezultacie od ulokowanych głębiej naszych potrzeb, naszych wartości, naszych marzeń. Od siebie samego. Unikając bólu, nie mamy też szansy, aby uwolnić się od praktyk, którymi nauczyliśmy się maskować prawdę o nas i naszym życiu.
Zaburzenia i stosowane „antystresory” są właśnie wynikiem tych wszystkich oczekiwań, o których mówiłem wcześniej, w powiązaniu z brakiem poczucia stabilności i brakiem wyobrażenia przyszłości – wystarczającego zabezpieczenia emerytalnego, niepewności odnośnie możliwości spłaty zaciąganych kredytów czy brakiem wiary w słuszność dokonywanych wyborów życiowych.
Główną przyczyną choroby jest stres właściwy dzisiejszej klasie średniej, związany przede wszystkim z tym, że jej reprezentanci pragną sprostać oczekiwaniom społecznym i własnym ambicjom oraz osiągnąć poziom życia adekwatny do wkładu włożonego w uzyskanie wykształcenia. Jak wskazujemy z Tomaszem Szlendakiem w naszych studiach nad codziennością klasy średniej, swoją frustrację wynikającą ze społecznej nierówności klasa średnia próbuje „zaleczyć” poprzez dyscyplinowanie się, obsesyjne dbanie o zdrowie, kondycję fizyczną i dietę, instalację w swoich smartfonach aplikacji służących kontroli stresu, oddechu i snu. Znieczulamy się pracą, rolami, funkcjami, zakupami i generalnie konsumpcją. Znieczulamy się obwinianiem innych za swoje niepokoje, lęki, poczucie niespełnienia, nienasycenia i zagubienia (stąd, w pewnym zakresie, także taka skala konfliktu w sferze polityki). Przekierowujemy uwagę, rozładowujemy na chwilę napięcie. A dzięki temu mniej boli…
Ale jak długo można żyć na znieczulaczach? Wokół mnie coraz więcej osób w pewnym momencie życia już nie ma siły. I dotyczy to także moich uniwersyteckich kolegów i koleżanek. W pewnym momencie pękamy i mówimy: nie dam dłużej rady. Nie śpię, nie widzę w tym sensu, nie radzę sobie z prostymi czynnościami. Zbyt wiele otwartych okien przeciążyło system i nie mam już siły, nie mam motywacji…
Pytałaś o lek. Dla wielu z nas właśnie takie dramatyczne doświadczenie kryzysu staje się szansą na zmianę. Wreszcie zmuszeni zostaliśmy, by ktoś się nami zajął i potowarzyszył w zejściu poniżej skorupy, rozpakowując to, co nagromadzone i bolesne. Taka też była kiedyś moja historia. Lekarstwem na nasze problemy jest pozwolenie sobie na prawdę o nas samych – na to, że sobie nie radzimy, że nam ciężko, że mamy także oczekiwania wobec państwa, że konfrontacja inwestycji edukacyjnych, niskich wynagrodzeń, wydatków z prywatnej kieszeni na edukację dzieci, profilaktykę i leczenie zdrowia naszych rodzin, opiekę nad osobami zależnymi w naszych rodzinach to frustrujący przejaw eksploatacji i nierówności. To zrzucenie masek, którymi zasłaniamy niesmak i stres, aby nazywać prawdę o oczekiwaniach, którym próbujmy sprostać.
Upowszechnione przyzwolenie do przyznawania się do tego, że nam źle, może być początkiem konstruktywnego formułowania oczekiwań, a to może przybrać postać programu polityki społecznej dla klasy średniej (np. uwzględniające powszechne, egalitarnie dostępne systemy usług społecznych wysokiej jakości). Ewo, w dzisiejszych warunkach społeczno-kulturowych, nawet w wyobrażanych realiach post-pandemicznych, uwzględniających głęboki kryzys ekonomiczny, nie widzę innych lekarstw niż osobiste doświadczenie rozpadu, a następnie w oparciu o bagaż doświadczeń i fachową pomoc otwarcie na reorientację priorytetów, zmiany w zakresie codziennych praktyk, nowy stosunek do własnego ego i tego, czym karmiliśmy je przez lata.
Kluczowe jest w tym zakresie konsekwentne odczarowywanie wsparcia psychoterapeutycznego i psychiatrycznego. Tak jak leczymy ciało, tak nasze emocje wymagają leczenia. Codziennie mijamy wiele osób, które z takiego wsparcia korzystały i korzystają. To nie stygmat, to szansa na samoświadomość, na nowe życie. Podstawą naszej ignorancji są zatem procesy konsekwentnego unikania prawdy o naszym życiu, o nas samych, odziedziczone i praktykowane uniki wobec bólu sygnalizującego, że jest coś nie tak. Mieszczą się tu także procesy nieustannego porównywania się, oceniania i równania do innych, aby odkrywać tylko dzięki innym własną wartość.
Ignorancji, która wiedzie nas do grania w grę, która jest dla nas destrukcyjna – dla naszej planety, dla naszych relacji, dla naszego zdrowia. Żeby było jasne, to nie jest obwinianie nas za takie postawy. To nie jest mędrkowanie, jak to się wszyscy pogubiliśmy. To próba socjologicznej syntezy obrazów tkanki społeczno-kulturowej wyłaniających się z badań, z której jesteśmy ulepieni i którą podtrzymujemy i przekazujemy. Symboliczna ucieczka w Bieszczady i zagranie na nosie temu krępującemu nas kolosowi nie są takie proste i tak skuteczne, jak się niektórym wydaje. Stawić temu czoła to zadanie ekstremalne i dlatego być może wymaga ekstremalnie bolesnego przełomu.
– To osobiste, ale także państwowe doświadczenie rozpadu jest w tej chwili wszechobecne w sieci. Niektórzy twierdzą, że władze państwowe (rzecz jasna różnych państw) „podłączyły się” pod kryzys gospodarczy wywołany pandemią. Inni wprost nazywają nas wszystkich głupcami, bo przez lata godziliśmy się na życie na krawędzi, bez realnego zabezpieczenia na poziomie państwowym. Wielu widzi w tym okresie hibernacji szansę na gruntowne przemyślenie roli państwa w życiu jednostek i szansę na zmianę. Czy według socjologa ta zmiana po pandemii jest realna?
– Czas pandemii jest dla nas wszechstronnie trudny – dla państwa i dla wszystkich nas. To radykalna zmiana stylu życia i administrowania aktywami państwa. Na poziomie naszych indywidualnych doświadczeń istotne są – izolacja przestrzenna i ograniczenia w zakresie dotychczasowych sposobów zaspokajania potrzeb poza domem, konieczność dostosowania się do nowych warunków w zakresie wykorzystania czasu (dotyczy to zarówno łączących pracę z opieką i edukacją dzieci, jak i osób bezdzietnych), stłoczenie i stosunki społeczne w warunkach przedłużonej współobecności, odkrywanie siebie na nowo w związkach, obawy o sytuację ekonomiczną naszą i państwa, o dalsze zatrudnienie, lęki o nasze zdrowie, konfrontowanie naszego stylu życia w warunkach izolacji (i naszego sposobu przestrzegania formalnie nałożonych zasad) z postawami innych i wreszcie odcięcie od dotychczasowych sposobów potwierdzania własnej wartości i kreowania tożsamości w rolach, funkcjach, zadaniach realizowanych poza domem i w kontakcie z innymi ludźmi.
Wiele z dotychczasowych znieczulaczy nie może być użytych. Ciężko korzystać z odcinającego nas od nas samych pancerza. Ale reagujemy na te warunki tak, jak żyliśmy i jacy byliśmy przed pandemią. Wszyscy mają problemy, obawy, momenty napięć i konieczności odreagowania trudów codzienności, ale różnimy się poczuciem utraty (co w tych warunkach tracimy?) lub poczuciem tego, co teraz odkrywamy.
W wywiadzie z właścicielem Uniwersytetu SWPS Piotrem Voelkelem (tekście bardzo dyskusyjnym, jeśli chodzi o wskazywane przez bohatera wywiadu recepty gospodarcze na kryzys spowodowany pandemią) przeczytałem, że po pandemii źli będą jeszcze gorsi, a dobrzy będą zdecydowanie lepsi. Voelkel mówił o ludziach biznesu. Ja nie stosuję podziałów na ludzi dobrych i złych i rozumiem, że padło to także jako ogólny obraz dychotomii podejść w zakresie odpowiedzialności w biznesie.
Przed pandemią każdy z nas żył lub zmagał się z życiem. Po pandemii wrócimy do zwyczajowych praktyk, część z nas będzie chciała to odreagować, już dzisiaj głośno dopominając się powrotu do tego, co było. Ale wielu z nas, choć z obawami o zdrowie, swoją sytuację socjalną nie chce wracać do tego, co było. W pandemii widzi szansę na wyraźną korektę w wymiarze ekologicznym, w życiu społecznym, w kulturze i praktykach ekonomicznych. Podskórnie lub z gruntownego doświadczenia wie, że byliśmy reprezentantami cywilizacji imitacji – zamiast jakości, podróbek emocji – zamiast ich prawdziwego oblicza, zastępczych wartości – zamiast życiodajnych drogowskazów dla naszych postaw, ślepego naśladownictwa – zamiast asertywnego określania potrzeb i opinii, braku szacunku – zamiast próby zrozumienia, ciągłego kreowania i odgrywania siebie wobec innych – zamiast wolnościowej akceptacji siebie w sobie.
Zgadzam się, że pandemia umocni nasze strategie życiowe, które stanowiły o nas przed jej wybuchem. Oczywiście wiele będzie musiało się zmienić. Kluczowy będzie czas trwania aktualnych obostrzeń, zagrożenia, ograniczeń (im dłużej to będzie trwać, tym bardziej realna jest zmiana modeli biznesowych, a one są istotne w kontekście oddziaływania na nas jako konsumentów i pracowników).
Na poziomie makro, czyli funkcjonowania państw, kryzys ekonomiczny spowoduje dziury w budżetach, weryfikacje dotychczas prowadzonych programów społecznych, kierunków inwestycji, finansowanie konkretnych polityk publicznych, problemy na rynkach pracy, bezrobocie, upadek wielu biznesów, zamykanie firm świadczących usługi. Dla wielu z nas to będzie oznaczało pogorszenie sytuacji ekonomicznej. Ograniczymy konsumpcję, ale raczej nie dlatego, że powszechnie uwierzymy w minimalizm, ale wielu z nas nie będzie stać na taki poziom wydatków, jak wcześniej.
Zwrócimy się ku państwu, oczekując, że będzie nas skutecznie asekurować w kryzysie. Staniemy się bardziej uświadomieni higienicznie oraz w zakresie profilaktyki chorób odwirusowych. Ale jednocześnie spodziewam się wyraźnego wzrostu nierówności dochodowych, a one, jak wskazują tacy badacze jak brytyjscy epidemiolodzy Richard Wilkinson i Kate Pickett, generują spadek zaufania, nasilenie się problemów zdrowotnych czy zmniejszenie aktywności obywatelskiej.
Czy w okresie prosperity, czy w kryzysie najlepszą państwową inwestycją jest system usług publicznych wysokiej jakości dostępny w formule egalitarnej. Klasa średnia inaczej odnajdywałaby się w kryzysie, gdyby miała świadomość, że ma dostęp do darmowych usług edukacyjnych, zdrowotnych, opiekuńczych (wysokiej jakości) bez konieczności sięgania na ich rzecz do kieszeni (obok obciążeń podatkowych).
Ale jeśli nie udało się nam dokonać tych reform w warunkach wyjątkowego na tle innych krajów poziomu wzrostu gospodarczego, to dlaczego teraz mielibyśmy tego oczekiwać? Klasyk socjologii Emile Durkheim pisał, że porządek moralny danego systemu społecznego znajduje odzwierciedlenie w jego podsystemach, np. w polityce. Co możemy o tym naszym porządku moralnym powiedzieć? W co wierzymy, co uznajemy, co ma dla nas wartość na co dzień? Formułując roszczenia wobec państwa, warto pytać siebie, czy wybieraliśmy takich naszych przedstawicieli do organów władzy, którzy realnie troszczą się o kondycję państwa, skupiają na merytorycznej pracy, którzy widzą wyborcę w realu, a nie siebie w maseczce w prywatnym smartfonie.
Zapytaj siebie, czy na balkonie o konkretnej godzinie klaszczesz dla lekarzy czy do swojego telefonu. Pandemia, choć dla wielu z nas może być istotnym wydarzeniem życiowym, sama z siebie nas trwale nie zmieni. Zmienią się warunki, w których przyjdzie nam funkcjonować. A one sprzyjać będą wzrostowi nierówności. Dotyczyć będą one sytuacji socjalnej, możliwości społecznych, szans życiowych.
Mądrzy ludzie mówią jednak, że bogactwo to możliwość zaspokojenia swoich potrzeb i bycie sobą (zamiast odgrywania siebie). Część z nas zyska zatem ugruntowanie w podejściu do życia, które nie jest modelowane przez influencerów czy reklamy. Po pandemii nadal będzie kupować to, czego naprawdę potrzebuje. I tu drabina nierówności się odwraca. Budzisz się i sięgasz po swoje ulubione, wysłużone spodnie zamiast nerwowo sprawdzać jeszcze w łóżku w smartfonie, jaki kolor jest modny w konkretnym trymestrze danego roku. Liczę jednak, że ta sytuacja będzie wymuszała nowy model zarządzania państwem.
Czas na gruntowne chronienie kluczowych surowców (np. wody), czas na utrwaloną odpowiedzialność. Ale nim postawimy oczekiwania wobec innych, zapytajmy siebie o odpowiedzialność w tym obszarze, na jaki my mamy wpływ. Dzisiaj odpowiedzialność stała się dla nas ważna. Pomyślmy, co ona dla nas oznacza i do czego nas popycha.
– Dziękuję za rozmowę.