
Z prof. WILHELMINĄ IWANOWSKĄ, wybitnym astronomem, współtwórczynią i doktorem honoris causa UMK, Honorowym Obywatelem Torunia, rozmawiał Winicjusz Schulz
– Pani Profesor, tytuł Honorowego Obywatela Torunia otrzymuje Pani – astronom, w mieście Mikołaja Kopernika. Jest w tym chyba coś symbolicznego?
– Właśnie. To spada na mnie jako miła niespodzianka, bo przez te ponad 50 lat stałam się patriotką Torunia. Oczywiście jestem rodowitą wilnianką, ale teraz już o 1 rok mieszkam dłużej w Toruniu, czyli zaraz za Wilnem, które jest najpiękniejsze, najlepsze, wspaniałe i jedyne, niewiele dalej w moich myślach, intencjach i w sercu znajduje się Toruń. Jestem tu już od 1945 r. Oczywiście Uniwersytet Mikołaja Kopernika jest dla mnie, jako astronoma z powołania i z zainteresowań, bardzo bliski. Byłam zresztą obecna przy powstawaniu i wzroście tego Uniwersytetu. W tej chwili przeglądam taką książeczkę, w której jest właśnie historia jego powstania. Poprzedzały ją wiekowe starania i ze strony polskiej, i niemieckiej – o niemiecki uniwersytet. Oba te prądy zderzyły się ze sobą. Wreszcie nastąpiło przeniesienie 3 wydziałów Uniwersytetu Stefana Batorego, który trzeba było z Wilna zabierać i ratować, bo inaczej całemu personelowi groziła wędrówka na Daleki Wschód. Wtedy właśnie podjęliśmy decyzję, że te 3 wydziały: Wydział Humanistyczny, Wydział Matematyczno-Przyrodniczy i Wydział Sztuk Pięknych zostaną przeniesione do Torunia i na ich bazie utworzymy UMK.
Ówczesne władze bynajmniej nie dawały swobody wyboru, ale my uparliśmy się przy wyborze Torunia, a jednocześnie wysłaliśmy na zwiady dr. Stefana Burhardta, który był w Wilnie dyrektorem publicznej Biblioteki Wróblewskich, żeby pojechał do Torunia i sprawdził, jaka jest atmosfera. On się tu rozejrzał, nawiązał pewne kontakty, m.in. z dr. Mossakowskim, a po powrocie stwierdził: „jedziemy do Torunia”. Wtedy już nie wahaliśmy się. Oczywiście głównym dla nas magnesem był autorytet Mikołaja Kopernika; nie tylko dla astronomów, bo też Kopernik był i ekonomistą, i filozofem, i nawet może poetą. Ówczesne władze chciały nas co prawda osiedlić tymczasem w Łodzi, tak samo zresztą jak Uniwersytet Jana Kazimierza ze Lwowa, no ale oni dość szybko wylądowali we Wrocławiu. Podkreślę, że szczególne znaczenie miał Wydział Sztuk Pięknych, bo wtedy żaden inny uniwersytet takiego wydziału nie miał. Pamiętam jeszcze Ferdynanda Ruszczyca, organizatora WSP w USB, wspaniałego malarza, zresztą tych znakomitych artystów było tam bardzo wielu. Wcale niełatwo było w Toruniu restytuować ten Wydział, bo władze mówiły, że są przecież wyższe szkoły artystyczne, więc czemu jakiś uniwersytet miałby coś takiego organizować. No, ale udało się.
– Państwo osiedlili się w Toruniu w 1945 r., ale czy Pani była już kiedyś wcześniej, przed wojną, w naszym mieście?
– Nie, nigdy. Kiedy już władze zgodziły się na nasz pomysł co do lokalizacji, to myśmy tu jechali kilkoma transportami. Naprzód przyjechał sam dr Burhardt, potem był transport stuosobowy z profesorami, docentami i asystentami. Spośród sławnych osób przyjechała tu wówczas prof. Janina Hurynowicz z Wydziału Lekarskiego WSB. Z tym wydziałem to była osobna sprawa, bo władze nam mówiły, że na uniwersytetach nie będzie takich jednostek, a będą uczelnie medyczne. Tym niemniej prof. Hurynowicz, która była sławnym neurologiem, uparła się, że nie pójdzie nigdzie indziej (a przecież wielu naszych profesorów wylądowało w Gdańsku), niezależnie, czy będzie gdzieś taki wydział, czy nie, i osiedliła się w Toruniu. Ona tu wykształciła wielu pracowników, ale nie udało się zorganizować wydziału. Przeszkodziło nam w tym m.in. powstanie szkoły medycznej w Bydgoszczy. Zresztą Bydgoszcz w ogóle nie chciała, żeby za miedzą, w Toruniu, powstał uniwersytet. Oni byli nawet gotowi ściągnąć nas do siebie, ale myśmy się zorientowali, że tam nie ma żadnych warunków, przede wszystkim – ducha w społeczeństwie bydgoskim. W grę wchodził jeszcze Gdańsk, Chełmno, które miało pewne tradycje, nawet Elbląg, ale myśmy się uparli przy Toruniu. Pierwszym rektorem, jak wszyscy wiedzą, był prof. Ludwik Kolankowski, nie z Wilna, ale ze Lwowa. On, zgodnie z życzeniem władz ówczesnej Polski, osiadł na razie w Łodzi i dopiero stamtąd przybył do nas, aby zostać rektorem.
– Jak Pani wspomina te pierwsze dni w Toruniu? Jak zachowali się wobec Uniwersytetu mieszkańcy? Czy nadzieje Państwa się spełniły?
– Całkowicie. Po pierwsze powiem, kto przyjechał. Jeśli chodzi o astronomów, przyjechały 2 osoby: prof. Władysław Dziewulski, urodzony w Krakowie, ale rodzinnie związany z Warszawą (przyjechał tu też jego brat, Wacław, fizyk, ale on zmarł już dawno temu), oraz doc. Wilhelmina Iwanowska. Ja w Wilnie magisterium robiłam z matematyki w 1929 r. Od 1927 r. pracowałam w Obserwatorium Wileńskim u Dziewulskiego. W Wilnie powstało zresztą pierwsze w Polsce obserwatorium astronomiczne, o którym wspomina Mickiewicz w Panu Tadeuszu:
W Wilnie, gdzie Puzynina, mądra i bogata
Pani, oddała dochód z wioski dwiestu chłopów
Na zakupienie różnych szkieł i teleskopów;
Ksiądz Poczobut, człek sławny, był obserwatorem
I całej Akademii naonczas rektorem,
Przecież w końcu katedrę i teleskop rzucił.
Wtrącę, że rzeczywiście tradycja Poczobuta była wspaniała. Dość powiedzieć, że był on członkiem korespondentem Akademii Paryskiej i członkiem Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego w Londynie. On właśnie założył i zbudował bardzo nowoczesne wtedy europejskie obserwatorium; ono zresztą stoi do dziś. To jest przepiękna architektura – dziedziniec Poczobuta. W ogóle w Wilnie Uniwersytet zajmuje całe dzielnice. Prof. Kłos z Wydziału Sztuk Pięknych, który oprowadzał co ważniejsze wycieczki, powiadał „Vilna est omnis divisa in partes tres quarum unam incolunt Poloni, aliam Judei, tertiam Universis”. To jest parafraza tekstu Gaiusa Iuliusa Caesara „Commentarii de Bello Gallico”. To obserwatorium było naprawdę bardzo nowoczesne, sam Poczobut dużo wyjeżdżał do najlepszych obserwatoriów europejskich.
– Czyli astronomia w Pani życiu to naturalna skłonność czy przypadek?
– Ta tradycja bardzo nas pociągała. Można na zdjęciach obejrzeć tę wspaniałą architekturę, tam jest szereg dziedzińców: pierwszy nazywa się dziedziniec Piotra Skargi – to jest piękna kolumnada, a drugi to dziedziniec Poczobuta – tu jest napis: „Haec domus Uraniae est: Curae procul este profanae: Temnitur hic humilis tellus: Hinc itur ad astra” (To jest dom Uranii: odejdźcie precz ziemskie troski, niska ziemia jest tu w pogardzie: stąd idzie się do gwiazd). Jako studentka, chodziłam tam po korytarzach, najczęściej właśnie nad dziedzińcem Poczobuta, i wczytując się w te tablice, marzyłam o astronomii. Wybrałam jednak matematykę jako kierunek studiów w 1923 r., ponieważ uważało się, że astronomia to nie zawód. Poszłam okólną drogą: pomyślałam, że będę nauczycielką matematyki, ale w duszy nadal marzyłam o astronomii. Chodziłam więc na wszystkie wykłady profesorów Dziewulskiego i Jantzena. Wtedy panowała większa swoboda na uczelniach, jeśli chodzi o wybór wykładów. Myślę, że i teraz przydałoby się takie rozwiązanie. Wówczas nawet w programie studiów było tak, że można było sobie wybrać na 1 semestr dwugodzinny wykład dowolnego profesora, dowolnego kierunku. Na przykład ja wybrałam prof. Mariana Zdziechowskiego, który był znawcą historii powszechnej, a także filozofii i pracował na Wydziale Humanistycznym. Poza tym mimo iż byłam zapisana na matematykę, chodziłam na wszystkie zajęcia z astronomii. Pewnego dnia po ćwiczeniach prof. Dziewulski zatrzymał mnie i powiedział: „Wiem, że nie będzie pani astronomem, bo studiuje pani matematykę, ale może chciałaby pani spróbować popracować w obserwatorium astronomicznym?” Ja, chociaż ukrywałam nieco te swoje zainteresowania, byłam uszczęśliwiona, bo nagle spadło na mnie coś, o czym nawet nie śmiałam marzyć. Tak że biegłam przez całe miasto, bez przerwy śmiejąc się, aż zauważyłam, że ludzie dziwnie się za mną oglądają, więc uspokoiłam się, ale jak już wpadłam do domu, to przetańczyłam z mamą po pokoju. W każdym razie 1 stycznia 1927 r. zaczęłam pracę w obserwatorium.
– Astronomia to dość męska dziedzina wiedzy…
– Ja do dziś uważam, że astronomia to najciekawszy przedmiot i do badań, i do studiów. Do dziś prenumeruję i czytam najlepsze czasopisma, które po przeczytaniu oddaję do biblioteki. Najciekawszy jest kierunek, w jakim poszła astronomia. Magisterium robiłam z matematyki w 1929 r. u bardzo dobrego profesora, Juliusza Rudnickiego. W ogóle w czasie studiów i w późniejszym czasie miałam szczęście do naprawdę wybitnych profesorów. Wspomniałam już o kilku, ale był tam też Konrad Górski, i wielu dobrych historyków, i nie tylko. Obserwatorium, w którym pracowałam, nie znajdowało się tam, gdzie do dziś stoi Obserwatorium Poczobuta, dlatego że to jest w śródmieściu, a już nawet sam Poczobut myślał o przeniesieniu go w jakieś bardziej zaciemnione miejsce. Dziewulski zbudował obserwatorium na obrzeżach miasta, pod lasem, na wysokim zboczu, a w dole płynie rzeka Wilia. Etatów wtedy było niewiele, więc 3 osoby dzieliły 1 etat młodszego asystenta. Moi dwaj koledzy: Jerzy Jacyna i Włodzimierz Zonn byli studentami astronomii. Pensja młodszego asystenta była na mnie, ale dzieliliśmy ją na 3 części. W tym obserwatorium zrobiłam pracę doktorską, pod kierunkiem prof. Dziewulskiego, na podstawie obserwacji. Tam też habilitowałam się w 1937 r., czyli do Torunia przyjechałam już jako docent astronomii. Druga wojna światowa dla Polaków w Wilnie zakończyła się tragicznie, bo my musieliśmy Wilno opuścić, ponieważ Sowiety zajęły miasto i oddały je sowieckim Litwinom, którzy przyjechali tam w 1945 r. z Kowna i przejmowali wszystkie zakłady wszystkich wydziałów. Różnie się ci profesorowie zachowywali; nasze obserwatorium polecono przejąć prof. Kodatisowi. Muszę powiedzieć, że on to robił ze łzami w oczach, to był wyjątkowo przyzwoity jeszcze człowiek. On nam pozwolił tam jeszcze pracować przez pół roku, oczywiście bezpłatnie, ale nam na tym zależało, bo chcieliśmy skończyć rozpoczęte obserwacje i prace. Uniwersytet Stefana Batorego zakończył swoje istnienie 15 grudnia 1939 r. My już od pół roku byliśmy na zielonej trawce, jeśli chodzi o uposażenia. Litwini – to jeszcze nie byli ci najgorsi – pozwolili nam jeszcze zakończyć rok szkolny w średnich szkołach polskich, w których myśmy wykładali. Te szkoły były pod zarządem administracyjnym litewskim, ale językiem potocznym był w nich polski, bo i ci Litwini znali polski; wykłady też były po polsku.
Potem jednak przyszli Niemcy, więc już tylko najstarszym uczniom udało się zdobyć matury. Ja wtedy poszłam do pracy w aptece, żeby po pierwsze utrzymać się, a po drugie uniknąć deportacji na wschód lub na zachód. W tej aptece myłam butelki do leków i tak to polubiłam, że do dziś lubię zmywać naczynia. Pod rządami Niemców było oczywiście jeszcze gorzej, bo już szkoły pozamykano i zezwalano na wykonywanie tylko jakichś wolnych zawodów. Na przykład prof. Dziewulski nauczył się u prof. Sylwanowicza, medyka, szewstwa. Nie bardzo sobie radził, ale przynajmniej miał jakieś zatrudnienie prywatne. Sylwanowicz spotkał mnie raz na ulicy i poradził, abym pojechała na wieś, twierdząc, że tam najbezpieczniej, a i utrzymać się można. A że w Spragielinie, folwarku oddalonym od Wilna o jakieś 30 km, on otworzył oficjalną, legalną przychodnię lekarską dla okolicznej ludności, zasugerował, że może i dla mnie znajdzie się tam jakaś praca. Ta inna praca, jak się okazało, polegała na tajnym nauczaniu. Zorganizowali je przyjaciele Sylwanowicza, Nieciejowscy, którzy się tam ukryli w domu letniskowym. Ten dom bardzo im się wtedy przydał, bo gdyby zostali w Wilnie, na pewno zostaliby aresztowani. Było tam też kilka domków pustych, które należały do AK-owców, którzy oczywiście musieli kryć się gdzieś po lasach. Ja zajęłam z matką jeden z tych domeczków. W tajnej szkole matematyka i pokrewne przedmioty były już obsadzone, więc ja musiałam uczyć botaniki, co nie było dla mnie łatwe. Zabezpieczyłam się, angażując się, zupełnie oficjalnie, w szkole w Bezdanach, którą władze sowiecko-polskie podniosły do rangi progimnazjum. Wykładałam jedyny wolny wówczas przedmiot – język angielski. Tam spędziłam rok czy dwa, aż do wyjazdu z Wilna. Oczywiście nie było łatwo uczyć wiejskie dzieci języka angielskiego, ale władze tamtejsze tego sobie życzyły. Z czasem Litwini sowieccy uchwalili, że Wilno jest stolicą Litwy, i Polacy musieli je opuścić. Wtedy właśnie, po naradach, wybraliśmy Toruń jako miejsce naszego przeznaczenia. Władze ówczesnej Polski były zaskoczone, ale my się uparliśmy, że właśnie tu reaktywujemy nasz Uniwersytet Stefana Batorego. I w ten sposób powstał Uniwersytet Mikołaja Kopernika.
– Czy Pani pamięta ten jeden, konkretny dzień, w którym wysiadła Pani z pociągu w Toruniu?
– Tak, myśmy przyjechali w wagonach bydlęcych, o czym zadecydowały oczywiście władze. Ja jechałam w drugim transporcie wraz z 200 innymi profesorami, docentami i asystentami. Byliśmy tu 14 lipca 1945 r. Miasto nie było zniszczone, tylko most na Wiśle był wysadzony i zastąpiony mostem pontonowym. Z jakiegoś względu wieziono nas przez Poznań, gdzie był dłuższy postój i wymieniono nam pociąg. Dostaliśmy już wagony osobowe, a ja konkretnie jechałam w wagonie pocztowym. W Toruniu wszystkie większe budynki były zajęte na szpitale dla żołnierzy sowieckich, co nam bardzo utrudniło rozpoczęcie działania. My się paliliśmy do roboty, chociaż niewiele mieliśmy książek i innych pomocy. Po przyjeździe urwałam się do Poznania. Tak też robili koledzy, na przykład chemicy wędrowali wszystkimi możliwymi środkami lokomocji po różnych miastach, uczelniach, hutach szkła, gdzie zbierali sobie elementy aparatury, żeby mieć z czym zacząć. W Poznaniu astronomia ocalała, a nawet się wzbogaciła, bo tam Niemcy rozwijali astronomię, po wyrzuceniu prof. Witkowskiego, który tam tworzył ten ośrodek. Prof. Witkowski trochę mnie obdarował tym, co miał w dubletach. Dał mi m.in. mnóstwo katalogów gwiazd, które w astronomii są niezmiernie ważne, a także książek. Ponadto dał mi obiektyw, co prawda niewielki, bo 13-centymetrowy, ale dobry – Zeissa, do pierwszej lunety, oraz sekstans do ćwiczeń ze studentami. Także nieźle się u prof. Witkowskiego obłowiłam, a przede wszystkim posiedziałam kilka tygodni w bibliotece, żeby zregenerować swoją wiedzę. Podobnie urządzali się i inni.
Toruń jako miasto od razu mnie oczarował architekturą. Przede wszystkim 3 gotyckie świątynie i przepiękna wiślana panorama. Żadne miasto nie ma takich widoków. W sprawie tych budynków udawaliśmy się do tych pseudopolskich władz z prośbą o interwencję, żeby Sowieci zwolnili trochę przestrzeni. Szukanie pomieszczeń spadło na prof. Dziewulskiego, który został prorektorem. Potrzebowaliśmy lokali zarówno na zakłady, jak i na mieszkania dla nas. Pomalutku jakoś te posowieckie szpitale odzyskiwaliśmy, ale oni je zostawiali w straszliwym stanie. Ponieważ były to wciąż wakacje, prof. Dziewulski rozlokował nas w szkołach, po klasach. Ja też dostałam jedną klasę, gdzie zamieszkałam z matką, siostrą i jej 2 córkami. Wysuwało się ławki na korytarz i na podłodze rozściełało się, co się miało. To był budynek przy ul. Mickiewicza 102. Prof. Dziewulski znalazł też jakieś pomieszczenia na biura, gdzie odbywaliśmy narady dotyczące wydziałów, jakie moglibyśmy powołać, i kadry, jaką je można było obsadzić. Jeszcze po tym naszym transporcie dojeżdżali następni – indywidualnie albo grupkami, z jakichś jeszcze innych uniwersytetów, na przykład prof. Jeśmanowicz z Lublina, gdzie się po drodze zaczepił.
Te pierwsze nasze dni w Toruniu nie były łatwe, różni ludzie różnie się zachowywali. Ale na szczęście w Toruniu gdzieś od końca XVIII w. działało Towarzystwo Naukowe Toruńskie, które zresztą istnieje do dziś. To jego członkowie pomagali prof. Dziewulskiemu i doradzali, jak tylko mogli. Istniała też bardzo dobra biblioteka.
– Astronomia to specyficzna dziedzina, która nie może, jak historia czy filologia polska, obywać się tylko biblioteką i gmachem. Tu jest potrzebne bogate instrumentarium.
– No więc zaczęliśmy o tym myśleć, a byliśmy w zasadzie tylko we dwoje. Był jeszcze z nami dr Szeligowski, ale on przeniósł się wkrótce do Wrocławia. Zaczęliśmy więc z prof. Dziewulskim zwiedzać okolice pod kątem siedziby obserwatorium, którego nie można było oczywiście postawić w środku miasta. Wybraliśmy niedaleki majątek Piwnice, które do dziś są siedzibą już teraz nie jednego, ale dwóch obserwatoriów: optycznego i radioastronomicznego. Ponieważ majątki były wówczas nacjonalizowane, prawowici właściciele dawno się stamtąd wynieśli. Był to wtenczas rodzaj jakiegoś kołchozu. Dom był dość duży i mieścił cywilną administrację, której myśmy oświadczyli, że chcemy stwierdzić, czy Piwnice będą się nadawać na siedzibę obserwatorium astronomicznego. Ci ludzie zupełnie struchleli, bo ja mówiłam zupełnie poważnie, ale pozwolili nam obejrzeć majątek. Wcześniej podpowiadali nam życzliwi ludzie z Torunia, że tu będzie najlepiej. Zresztą tworzący się Uniwersytet zdążył już wcześniej zająć kilka majątków, bo to było wtedy w zwyczaju, że majątek to nie jest żadna własność prywatna, więc każda instytucja może sobie go przywłaszczyć. W rezultacie usunięto tych, którzy tam tymczasem przebywali i myśmy dostali ten duży teren chroniony. Pod względem gospodarczym to był wtedy najlepszy majątek w powiecie, chociaż wkrótce podupadł.
Rektor Kolankowski i prorektor Dziewulski skompletowali senat oraz rady i władze wydziałów. Chcieliśmy rozpocząć wykłady jesienią. Mój pierwszy wykład odbył się 3 grudnia 1945 r. Muszę zaznaczyć, że zaraz na początku prof. Dziewulski przed rektorem i dziekanem postawił sprawę w ten sposób, że ponieważ to jest Uniwersytet Mikołaja Kopernika, muszą być tu 2 katedry astronomiczne. No i powstały: Katedra Astronomii prof. Dziewulskiego, z mechaniką nieba i ogólnie starszymi działami astronomii, i moja Katedra Astrofizyki z nowszymi działami i fizyką wszechświata. Po kilkudziesięciu latach tworzyły one Instytut Astronomii, a obecnie to jest Centrum Astronomii, czyli najwyższa forma organizacyjna w naukach przyrodniczych. Dzisiaj jego dyrektorem jest prof. Aleksander Wolszczan, który mieszka wprawdzie głównie w Ameryce, ale 4 razy do roku przyjeżdża do Torunia. Teraz w skład Centrum wchodzą: Katedra Astronomii i Astrofizyki, którą kieruje nasz wychowanek, prof. Romuald Tylenda, i Katedra Radioastronomii, którą kieruje też nasz wychowanek, prof. Andrzej Kus. W ogóle radioastronomię wprowadził u nas prof. Gorgolewski, który przyszedł do nas jako magister fizyki z Poznania około roku 1955. Został zaangażowany w Katedrze Astrofizyki i powiedział, że chce uruchomić radioastronomię, czyli badanie wszechświata obserwowanego na falach radiowych różnej długości, od milimetrowych do metrowych, bo takie przepuszcza atmosfera ziemska. W tym czasie radioastronomia dochodziła do głosu, bo okazało się, że dzięki falom radiowym znacznie wyraźniej widać wszechświat, zwłaszcza w odniesieniu do zjawisk niestacjonarnych — wybuchów, zaburzeń.
W ogóle ta nauka pochodzi z czasów wojny, a konkretnie jest to dziedzictwo radarów. To dzięki nim Anglicy wygrali bitwę o Anglię. Działanie radarów polegało w czasie wojny na tym, że Anglicy dla obrony swoich samolotów, dział i ludzi nadawali sygnał radiowy w kierunku ruszającego z Niemiec czy to szwadronu samolotów bojowych, czy flotylli okrętów wojennych. Te fale odbiwszy się od owych obiektów, wracały do Anglii, do lustra radiowego, i w ten sposób Anglicy wiedzieli, że coś groźnego się do nich zbliżało. Wtedy obrona angielska ratuje swoją flotę powietrzną, każąc lotnikom poderwać samoloty oraz nakierowując na wroga swoją artylerię. Po wojnie uczeni doszli do wniosku, że te lustra czy miski radarowe można skierować równie dobrze na niebo, aby zobaczyć, czy czasem nie dotrą do nich jakieś fale radiowe z wszechświata. Właśnie Gorgolewski postanowił zrobić to u nas. Wysłaliśmy go więc na staż, dzięki stypendium British Council, do Anglii, do stolicy radioastronomii w Cambridge. Lepiej być nie mogło. Muszę dodać, że prof. Gorgolewski bardzo szybko uczył się języków; po angielsku do dziś mówi lepiej niż niejeden Anglik. Zdał zatem egzamin w British Council, dzięki czemu otrzymał to stypendium i dostał się do najwspanialszego obserwatorium radioastronomicznego w Cambridge, którego dyrektorem był prof. Martin Ryle, późniejszy noblista, wyróżniony za to, że jako pierwszy należycie wykorzystał radary do obserwacji nieba, wykorzystując własną, autorską metodę syntezy apertury. Nie budował olbrzymich radioteleskopów, brał 2 nieduże, rozstawiał je na duże odległości – każdy miał swój odbiornik – równocześnie nastawiał na ten sam obiekt i te fale syntetyzował w odbiorniku, otrzymując w ten sposób wzmocniony sygnał od tego niebieskiego przedmiotu, który chciał badać. Tak powstała interferometria na dużych bazach. Następnie zaczęła się współpraca takich radioteleskopów rozstawionych w różnych krajach, tworzących VLBI (Very Long Baseline Interferometry). Do dziś jest to najpotężniejsza metoda badań wszechświata, tzn. z największą zdolnością rozdzielczą – do sekund łuku można daną galaktykę, gwiazdę, pulsar czy kwazar obserwować. Kwazar to jest gwiazda postsupernowa, która po wybuchu jeszcze silnie promieniuje, a przede wszystkim strasznie szybko obraca się wokół własnej osi, i dzięki temu pulsuje, bo nie ma jednakowej jasności powierzchniowej.
Po tym ponadpółtorarocznym pobycie w Cambridge Stanisław Gorgolewski to był dla nas bardzo ważny nabytek. W ogóle uruchomienie radioastronomii było bardzo ważnym krokiem w rozwoju toruńskiej astronomii. Teraz jest już około 40 radioastronomów, 32-metrowy radioteleskop o nazwie Mikołaj Kopernik to jest najlepszy pomnik, jaki można było wystawić Kopernikowi. Gdy zbliżała się 500-letnia rocznica urodzin Kopernika w 1973 r., powiedziałam do kolegów, że cały świat będzie ją obchodził i do nas będzie się zwracał i dlatego musimy dokładnie poznać jego dzieło. Uczestnictwo w seminarium polegającym na studiowaniu 6 ksiąg wielkiego astronoma było dowolne. Na udział zdecydowało się 6 osób. Zabraliśmy się do lektury tych 6 ksiąg. Co nam to dało? Otóż dzięki temu dokładniej poznaliśmy dzieło wielkiego astronoma. Oczywiście wszyscy wiedzą, że Kopernik wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, ale mało kto wie, że on odkrył, iż Wszechświat jest bardzo wielki, a może nawet nieskończony. On to postawił jako hipotezę, ale genialną, bo dopiero 300 lat później została ona potwierdzona przez obserwacje. Wracając do hipotezy Kopernika o wielkości Wszechświata, jemu zarzucano, że nie miał możliwości stwierdzenia, że Ziemia kręci się wokół Słońca. Tymczasem on zaobserwował, że planety na tle gwiazd wykonują coś w rodzaju pętli. Na tej podstawie stwierdził, że coś, co optycznie wygląda, jakby gwiazda się cofała, w rzeczywistości świadczy o tym, że Ziemia okrąża Słońce, i kiedy zmienia kierunek w odniesieniu do nieba, to nam się wydaje coś innego. On na podstawie tych obserwacji wykreślił orbity planet wokół Słońca. W swoim dziele pisze, że nie chce go wcale publikować, ale nie dlatego że brak mu argumentów, a dlatego że znajdą się głupcy, którzy będą potępiali jego naukę itd. Te pętle są tylko odbiciem ruchu orbitalnego Ziemi, gdzie siedzi obserwator. Dlaczego nie zakreślają takich pętli gwiazdy? Ponieważ gwiazdy opisują roczne pętle będące odbiciem rocznego ruchu Ziemi dookoła Słońca, ale my ich nie widzimy, bo gwiazdy są bardzo, bardzo daleko od nas.
– Odejdźmy na chwilę od astronomii. W wydawnictwie Kto jest kim w Polsce napisano m.in. o Pani receptach na spędzanie wolnego czasu: obcowanie z przyrodą w górach, lasach, nad morzem i jeziorami. Napisali prawdę?
– Tak, to jest prawda. Ja już podkreślałam, że mnie fascynuje przyroda. Zresztą astronomia to też jest przyroda.
– Niedługo zostanie Pani uhonorowana tytułem Honorowego Obywatela Torunia, ale to nie będzie Pani pierwsze wyróżnienie, bo ma Pani wiele odznaczeń, a także doktorat honoris causa. Prof. Dziewulski też został uhonorowany przez Toruń, bo jedna z ulic nosi jego imię…
– Owszem, był uhonorowany również doktoratem honorowym…
– Ale jego imieniem jest też oznaczony jeden z kraterów Księżyca, prawda?
– Tak, na drugiej stronie Księżyca – krater znany dzięki satelitom.
– A gdyby Pani miała wybrać dla siebie jakieś ciało niebieskie, to co by to było?
– Raczej nie odpowiem na to pytanie. Oczywiście cieszę się, że prof. Dziewulski ma swój krater, ale ja się boję astrologii. W każdym czasopiśmie jest tego pełno: jakieś horoskopy itd. Tymczasem Kopernik podkreślał, że losy ludzkie nie mają nic wspólnego z ruchem ciał niebieskich, chociaż przecież we Włoszech, gdzie on studiował, był profesor astrologii Domenico Navarro, z którym Kopernik zresztą obserwował zjawiska astronomiczne. Była też w tych czasach katedra astrologii w Uniwersytecie Jagiellońskim. Jednak wnioskowanie o losach ludzkich z gwiazd czy planet to jest po prostu ciemnota i zgroza. Mnie osobiście raczej peszy i szokuje wiązanie ludzkiego działania z tym, co się dzieje na niebie.
– Nadal bywa Pani w Zakładzie Astronomii i prowadzi czynny tryb życia. Pewnie wiele osób zadaje sobie pytanie, jak Pani to robi, że ten mijający czas się Pani nie ima.
– Przeszłam na emeryturę w 1976 r., kiedy ukończyłam 71 lat. Byłam jednak członkiem Akademii, a jej członkowie nie zaprzestają pracy naukowej, dokąd mają na to siły, bo tak jest napisane w statucie Akademii. To jest nie tylko przykazanie moralne, bo Akademia regularnie wypłaca swoim członkom pieniądze na badania naukowe. Mam teraz 92 lata i rodzina póki co nie ma ze mną kłopotów w związku z moim zdrowiem. Nadal pasjonuje mnie astronomia, nadal sporo czytam, choćby te czasopisma, które prenumeruję dzięki pieniądzom Akademii. Oczywiście czytam nie wszystkie artykuły, bo na to by mi sił nie starczyło, ale wybieram te najciekawsze i najważniejsze. Na dobrą sprawę mogłabym czytać tylko ,,Nature”, bo tam jest wszystko. To czasopismo funduje mi wybitna uczona amerykańska, Virginia Trembles, z którą się przyjaźnię i widuję na zjazdach. W pewnym momencie redakcja ,,Nature” ogłosiła taką propozycję, żeby astronomie z krajów zachodnich za jedną czwartą ceny prenumerowali czasopismo dla wybranych uczonych z naszej części świata. Na tę propozycję, nic mi nie mówiąc, zareagowała właśnie w ten sposób Virginia Trembles. To było już kilkadziesiąt lat temu. W każdym razie jestem cały czas zorientowana, co się obecnie publikuje, a szczególnie interesuję się nowinkami ze świata kosmologii. Sprawia mi to osobistą przyjemność, ale przecież od starszych profesorów także młode pokolenie oczekuje pomocy w postaci recenzji swych prac doktorskich i habilitacyjnych. I ja się tym zajmuję. Recenzuję też dokonania kandydatów na stanowiska profesorskie. Uważam, że takie są powinności starszych profesorów wobec młodszych kolegów.
Wywiad z prof. Wilhelminą Iwanowską przeprowadziłem w 1997 roku dla dziennika „Nowości”. Wtedy ukazał się w bardzo skróconej wersji. Dodatkowym pretekstem do spotkania było wówczas nadanie Pani Profesor godności Honorowego Obywatela Torunia.
Teraz w roku, którego patronem jest prof. Wilhelmina Iwanowska, postanowiłem opublikować ten wywiad w znacznie obszerniejszej pełnej wersji, by wiele cennych wspomnień, między innymi o początkach naszego Uniwersytetu oraz toruńskiej astronomii, nie poszło w zapomnienie. Zachowałem też wypowiedzi prof. Iwanowskiej w oryginalnym brzmieniu, choć niekiedy z naszej perspektywy dotyczą one osób już nieżyjących, spraw minionych.
Winicjusz Schulz
Wilhelmina Iwanowska (ur. 2 września 1905 w Wilnie, zm. 16 maja 1999 w Toruniu) – polska astronomka, profesor w Instytucie Astronomii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Otrzymała tytuł doktora honoris causa trzech uczelni wyższych: University of Leicester (Wielka Brytania), University of Manitoba w Winnipeg (Kanada), Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Otrzymała honorowe obywatelstwo miasta Winnipeg, a 31 lipca 1997 roku również Torunia.
W uznaniu wybitnych osiągnięć naukowych w dziedzinie astronomii, została odznaczona Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.
Na cześć Wilhelminy Iwanowskiej nazwano jej nazwiskiem jedną z ulic Torunia w dzielnicy Podgórz oraz planetoidę (198820) – „Iwanowska”.
W 2018 roku została patronką nowego programu wyjazdowego dla doktorantów, organizowanego przez Narodową Agencję Wymiany Akademickiej. Dla uhonorowania jej zasług miasto Toruń ogłosiło ją patronką 2025 roku. (Wikipedia)