Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Sztuka rozumienia rzeczywistości

Bohater wywiadu patrzący wprost w obiektyw; ma na sobie okulary, jasnoniebieską koszulę, krawat i marynarkę; z lewej i prawej strony fragmenty muru lub ściany budynku z czerwonej cegły; w tle fragment zielonych krzewów liściastych oraz drzewa.
fot. Andrzej Romański

Z prof. Włodzimierzem Wincławskim o drodze życiowej i socjologii rozmawia Wojciech Streich

– Zacznijmy od początku, czyli od Lubrańca, gdzie urodził się Pan w 1942 roku. Jak przebiegało Pańskie dzieciństwo i młodość?

– Lubraniec to już historia, niewyobrażalna dla współczesnego młodego pokolenia. Było to małe miasteczka rolnicze, ośrodek drobnej wytwórczości rzemieślniczej i handlu, świadczący usługi okalającym go terenom wiejskim. W zespoleniu z wioskami tworzył samowystarczalny organizm społeczny pod względem gospodarczym i kulturalnym. Oddalenie od miast i ośrodków przemysłowych skazywało ludność na izolację społeczną i mentalną, tworzyło określone warunki socjalizacji młodych pokoleń. Wychowywane było do uczestnictwa w życiu lokalnej społeczności, do przejmowania ról społecznych po rodzicach, co bez reszty kształtowało ich system wartości, który wyznaczał ich aspiracje i obszary podejmowanych działań. Zakorzenieni w odwiecznej tradycji kultury lokalnej, skazani byli na życie w izolacji od szerszego świata niemal do końca XIX stulecia, kiedy to doszło w pewnym stopniu do poluzowania gorsetu lokalnej społeczności. Lubraniec ożywiły migracje ludności, poczęte z końcem XIX stulecia, w ich następstwie napływ gotówki z USA i rozwój nowych aspiracji, wykraczających ponad dotychczasowe standardy kulturowe.

W okresie mojego dzieciństwa wstrzymane zostały procesy modernizacyjne miasta, co spowodowała okupacja niemiecka. Doszło do jego społecznej dezurbanizacji, wywołującej daleko idące zmiany struktury ludności, głównie w następstwie podjętych przez okupanta czystek rasowych. W latach 1941–1942 Niemcy wysiedlili ludność żydowską, stanowiącą ponad jedną trzecią populacji mieszkańców, bestialsko ją mordując. Mieszkania opróżnione po rodzinach pożydowskich zasiedlała najuboższa ludność z okolicznych folwarków. Byli to ludzie, którzy nie wznieśli się ponad poziom kultury ludów przedpiśmiennych, większość nie potrafiła czytać i pisać, nie miała żadnych kwalifikacji zawodowych. Stanowili „żywą skamienielinę” epoki feudalizmu z połowy XIX stulecia: inaczej się ubierali, posługiwali się wyłącznie gwarą, cechowała ich mentalność sprzed ponad stulecia, wyznawali inny system wartości. W ich rodzinach panowała przysłowiowa bieda z nędzą, doskwierał im głód.

Zmiany okresu okupacji spowodowały, że wzrastałem w dwóch różnych światach: w rodzinie aspirującej do inteligenckiego stylu życia (rodzice mieli średnie wykształcenie) oraz wśród rówieśników, którzy w większości byli z rodzin robotników folwarcznych i wnukami dziadków z niedawnej epoki feudalnej. Wraz z nimi oddawałem się zabawom pastuchów sprzed lat, posługiwaliśmy się gwarą kujawską, którą notował jeszcze Oskar Kolberg. Nie najlepiej wyglądała sytuacja szkoły w Lubrańcu. Przyszło jej uporać się z brakiem kadry nauczycielskiej; okupant wymordował większość z miejscowych pedagogów. Zatrudniano osoby nieposiadające kwalifikacji. Moja „pani od polskiego”, przygotowana do zawodu w trybie przyspieszonym, poprosiła mnie o zrobienie jej drobnych zakupów. Jakież było moje zdumienie, gdy na kartce z listą produktów znalazła się „sul” (sic!). Na szczęście od szóstej klasy język polski przejęła „stara nauczycielka”, która uchroniła się od zagłady. Poziom nauki w szkole był opłakany, klasy były liczne, większość uczniów pochodziła z rodzin zaniedbanych kulturowo. Nie przykładałem się do lekcji, aby zasłużyć na ocenę bardzo dobrą, wystarczyło mi powtórzyć podane na lekcji treści. Szczęściem dla mnie dużo czytałem, a to zawdzięczam matce, czytającej mi książki od wczesnego dzieciństwa.

– A szkoła średnia?

– Podjąłem naukę w sąsiednim miasteczku, Izbicy Kujawskiej, gdzie było liceum powołane tuż po wojnie przez grupkę osób miejscowego establishmentu, kierowaną ideą udostępnienia wykształcenia młodzieży z własnego środowiska. I ta szkoła borykała się z problemami kadrowymi. Uczyło dziesięcioro nauczycieli, tylko jedna osoba legitymowała się dyplomem magistra. Jedni trafili do liceum jako byli nauczyciele szkół podstawowych, którzy kończyli kursy dokształcające, drudzy mieli ukończone trzyletnie studia akademickie pierwszego stopnia, pozostałe trzy osoby nie miały formalnych kwalifikacji. Magisterium miał dyrektor szkoły Henryk Wysłouch. Był kimś więcej niż inteligentem z nadania uniwersyteckiego dyplomu, był nim także z arystokratycznego ducha. Na jego habitus złożył się kapitał kulturowy wyniesiony ze starego inteligenckiego środowiska wileńskiego ziemiańskiego. Jawił się jako osoba dystyngowana. Widoczne to było w mowie jego ciała, w gestykulacji, w pięknej polszczyźnie, okazywanym szacunku każdemu interlokutorowi. Był wręcz opoką szkoły, prowadził ją przez najtrudniejsze lata.

Przypadek zrządził, że zainteresował się moja osobą. Wizytując internat, dostrzegł, że byłem jedynym uczniem, który nie odrabiał w tym czasie żadnych lekcji, lecz czytał książkę spoza listy szkolnych lektur. Dowiedziawszy się o mojej pasji czytelniczej, zaprosił mnie do szkolnej biblioteki. Zdziwiłem się, zastając tam dyrektora w roli bibliotekarza. Wręczył mi Rogera Martina du Garda Rodzinę Thibault. Polecane mi kolejne książki zmuszały mnie do poważnej refleksji światopoglądowej i moralno-społecznej. Pytał mnie zwykle o wrażenia z lektury, nie omieszkał prezentować własnych opinii, wtrącać uwag. Rozmowy te wynosiły mnie ponad szkolną sztampę. Nie prowadził żadnych lekcji w mojej klasie, a stał się najznamienitszym z nauczycieli, jakich dotąd spotkałem. Wiele mu zawdzięczam.

– Oprócz pasji do książek i chęci poznawania szerokiego świata, dość wcześnie pojawiło się u Pana zamiłowanie do sportu. Skąd ono się wzięło? Przykład rodzinny czy może chęć rywalizacji z innymi?

– Sport był autentyczną moją pasją. Posiadałem predyspozycje do jego uprawiania: byłem szczupły, wysoki, odczuwałem nieustannie głód ruchu. Uprawiałem lekkoatletykę w latach 1955–1961 oraz… 1994–2003 (!). W pierwszym okresie był to sport wyczynowy, w drugim rekreacyjno-zdrowotny.

Byłem jedynakiem, stąd moja zachłanna potrzeba kontaktów z rówieśnikami. Od lat najmłodszych podejmowałem z nimi różne gry, najczęściej pastuchów wiejskich sprzed lat. W 1954 roku wrócił do Lubrańca Jan Wojciechowski, niedawny czołowy polski tyczkarz z wojskowego klubu. Skrzyknął kilku młodych chłopców, w tym i mnie, i podjął z nami trening. Powstała sekcja lekkoatletyczna LZS. Nasza mała grupka młodych lekkoatletów awansowała na czoło sportu młodzieżowego w powiecie włocławskim, zdominowaliśmy tu lekkoatletykę. Już w 1957 roku stanowiliśmy trzon reprezentacji powiatu na wojewódzkich mistrzostwach LZS w miasteczku Chełmnie, nieoficjalnej stolicy sportu wiejskiego woj. bydgoskiego.

Sport stał się jedną z najwspanialszych przygód w moim życiu! Oddawałem mu się con amore, przynosił mi radość i umacniał pogodę ducha. Przyjąłem za cel osiągnięcie mistrzostwa, z czym łączyła się konieczność zachowania zdrowego stylu życia, toteż nigdy nie paliłem papierosów, nie piłem alkoholu, nie mówiąc już o narkotykach. Osiągane postępy w sporcie uświadomiły mi, że można wiele w życiu osiągnąć poprzez systematyczną pracę. Marzyłem o udziale w olimpiadzie.

– W 1965 roku kończy Pan studia pedagogiczne na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Jakie wspomnienia pozostały z tej uczelni? Czy miały one wpływ na dalszy rozwój?

– Tak, podjąłem te studia motywowany pragnieniem znalezienia się w 1964 roku na podium olimpijskim w Tokio. W tym czasie jednak nie była to moja jedyna pasja. W stopniu coraz większym zacząłem fascynować się problemami, w które wprowadził mnie Zbyszek Kwieciński, kolega ze stadionu w Lubrańcu. Podjął po maturze studia na uniwersytecie toruńskim. Jak ja, odwiedzał Lubraniec, gdzie latem nadal spędzaliśmy czas na bieżni i skoczni. Jako student stał się bogatszy o nowe doświadczenia, stąd coraz częściej treścią rozmów stawały się zagadnienia niezwiązane ze sportem. Zdawał mi relacje z wykładów profesora Kazimierza Sośnickiego na tematy filozoficzno-pedagogiczne. Wyniósł poglądy społeczne o naprawie świata poprzez racjonalne pokierowanie procesem wychowania nowych pokoleń. Urzekł mnie tym! Idea ta połączyć nas miała na lata.

Wierzyliśmy w hasło pedagogiki kultury, głoszące: „Dajcie mi wychowanie ludzkości, a zmienię świat”. Stąd w warszawskiej uczelni na Bielanach niechętnie zaglądałem do treści obowiązujących studiów, oddając się samodzielnemu studiowaniu zagadnień społeczno-pedagogicznych. Do tego doszła choroba, która pogrzebała marzenia o karierze sportowej. W gruzach legły marzenie młodzieńcze o udziale w olimpiadzie, przyszło mi pogodzić się z porzuceniem sportu wyczynowego! Pozostała mi jednak druga moja pasja, utworzenie szkoły przyszłości. Stąd zaniedbując studia, nadal na własną rękę zgłębiałem wiedzę pedagogiczną i psychologiczną. W indeksie miałem marne oceny, ale wybrałem kierunek pedagogiczny i… zadałem magisterium z oceną bardzo dobrą, publikując fragment pracy w czasopiśmie naukowym. W tym też czasie przygotowaliśmy z Kwiecińskim i dwoma jego kolegami z UMK „Projekt szkoły eksperymentującej”, który zdobył nagrodę ogólnopolskiej konferencji studenckich kół naukowych.

– Po studiach wyjeżdża Pan na południe Polski, aby pracować w szkole podstawowej. Koniec marzeń?

– Postanowiliśmy zrealizować nasz młodzieńczy plan! Należało zdobyć szkołę. Jak jednak władze oświatowe mogły powierzyć szkołę młokosom po studiach?! Próbowaliśmy znaleźć ją na terenach borykających się z brakiem wykształconej kadry. Stąd napisałem do kuratoriów w Olsztynie, Wrocławiu, Szczecinie, Zielonej Górze, Koszalinie, prosząc o zatrudnienie mnie w szkole na wsi. Na terenach wiejskich Ziem Odzyskanych był rażący brak kadr z kwalifikacjami. Zewsząd przyszły pisma z informacją o „braku wolnych etatów”. Zdesperowany udałem się po pomoc do mojej ciotki, która piastowała stanowisko dyrektora departamentu kadr w Ministerstwie Oświaty. Na wieść o „flircie” z kuratoriami, zareagowała śmiechem, mówiąc: „Pomyśleli, że mają do czynienia z wariatem, bądź cwaniakiem!” W kilka dni otrzymałem telefon z informacją, że czeka na mnie i moją żonę posada w szkole na wsi koło Zakopanego i… kierownicze stanowisko!

Znaleźliśmy się w miejscowości leżącej „za siedmioma górami i lasami”, odległej od szlaków komunikacyjnych, wsi zaledwie od kilku lat zelektryfikowanej. Było to Ciche Górne koło Czarnego Dunajca. Peryferyjne usytuowanie skazało ją na biedę, zacofanie kulturowe i ciasnotę umysłową. Spotykałem tu rodziny, w których jadano drewnianymi łyżkami ze wspólnej glinianej miski. Szokiem dla nas było to, co zastaliśmy w szkole. Widok, jak nieomal sprzed wieku! Nieodparcie pojawiły się bardzo niepokojące myśli. Czyżby omamiła nas sentencja Jana Zamoyskiego, iż „zawsze takie Rzeczypospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie”, do której tak często się odwoływaliśmy? A może jest na opak, że takie jest wychowanie, jakie są Rzeczypospolite? Znaleźliśmy się w ślepej uliczce?

Wbrew okolicznościom nie opuściła nas wiara! Niezwłocznie porozumiałem się ze Zbyszkiem. W pełni godził się ze mną, uznając, że naszego projektu szkoły nie da się zrealizować w tych warunkach, co jednak nie miałoby prowadzić do porzucenia naszej idei. Uznaliśmy, że nadal dążyć należy do tworzenia tej szkoły, uwzględniając realia jej społeczno-kulturowego otoczenia. Udałem się do Zakładu Socjologii Wsi Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, wiodącego w kraju ośrodka badań społecznych wsi. Przedstawiłem nasze plany. Przyjęto nas na seminarium. Odtąd mieliśmy zdiagnozować warunki wychowania na wsi i w myśl ich wyników ukierunkować pracę szkoły. Oznaczało to podjęcie badań stricte socjologicznych. Wówczas narodziła się myśl o podjęciu doktoratu. Uzyskałem go po opublikowaniu książki, będącej pokłosiem badań w Cichem, w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Zatrudniono mnie w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN. Wróciliśmy z żoną do Warszawy, nadal ze Zbyszkiem uczestniczyliśmy w PAN-owskich seminariach socjologicznych. Myślałem o poświęceniu się pracy naukowej i habilitacji. Zbyszek namawiał mnie do pracy w UMK i do otwarcia studiów socjologicznych.

– Jak przebiegało to „otwarcie socjologii” w Toruniu?

– Bardzo opornie. Toruńska Alma Mater, okaleczona brutalnie w okresie stalinowskim, z trudem wydobywała się z głębokiego kryzysu. Nie przychodziło to łatwo, zwłaszcza w naukach społecznych. Były objęte „troskliwą opieką partii”, która dążyła do kształtowania socjalistycznej świadomości społeczeństwa. Szczególnie trudne było organizowanie studiów socjologicznych. Kolejne próby tworzenia tych studiów na UMK spalały na panewce. Od roku 1972 istniała w mieście pozaakademicka placówka socjologiczna, filia panowskiego instytutu PAN, kierował nią Kwieciński, który zatrudnił dwóch swoich doktorantów Ryszarda Borowicza i Andrzeja Kaletę. Stacja prowadziła terenowe badania socjologiczne selekcji społecznych w oświacie. Zespół wzmocniony przez moją osobę, stał się podglebiem socjologii na toruńskiej uczelni.

Władze uniwersytetu, które zmierzały do poszerzania ofert edukacyjnych, przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Zatrudniony zostałem w Katedrze Pedagogiki. To, co tam zastałem niemile mnie zaskoczyło! Wiedza wyniesiona z PAN o instytucji naukowej, miała się nijak do tego, co tu zobaczyłem. Katedrą administrował „marcowy docent”, który jako żywo przypominał „naukowca” z dowcipu Józefa Chałasińskiego, profesora już starej daty, który drwił z pojawiającej się w polszczyźnie nazwy „naukowiec”, twierdząc z rozbawieniem, że jest to osobnik, który dziedziczy geny od owcy i od uczonego. Natomiast nie obdarzyły mnie zaufaniem władze partyjne (nie należałem do PZPR), choć nie stanęły na przeszkodzie w powołaniu Zakładu Socjologii i powierzenia mi kierownictwa w 1974 roku. Rozpocząłem starania o kierunek studiów. Wydział i Senat UMK mnie wspierały, udaremniała partia. Udało się to po piętnastu latach. Nabór na socjologię rozpoczęto po wyborach czerwcowych 1989 roku.

– Z czego był Pan szczególnie dumny, tworząc socjologię w Toruniu?

– Oczywiście, z urzeczywistnienia tego celu! No i z tego, że stworzyliśmy nowatorski program studiów, których – nieskromnie powiem – byłem pomysłodawcą. Czerpałem wzory z uniwersytetów w USA i Wielkiej Brytanii. Osobiście udało mi się ściągnąć znakomitych profesorów w osobach Zbigniewa T. Wierzbickiego z PAN, Janusza Muchę z UJ, Piotra Hübnera z KBN, Krystynę Szafraniec z PAN. Namówiłem do współpracy socjologizującego na UMK filozofa Andrzeja Zybertowicza i politologów – Romana Bäckera oraz Krzysztofa Piątka. Nieocenionymi byli Ryszard Borowicz i Andrzej Kaleta, którzy wkrótce otrzymali tytuły profesorskie. Zasilił nas historyk społeczny Kazimierz Wajda oraz Lucyna Stetkiewicz, łącząca zajęcia z socjologii literatury z lektoratem języka angielskiego dla socjologów. Stan kadry Instytutu pozwolił na realizację zadań naukowo-badawczych i dydaktycznych na miarę standardów obowiązujących w nauce. Przyznawano nam corocznie akredytację w zakresie kształcenia socjologów, podobnie jak to miało miejsce na UW, UJ, UAM, UŁ. W sprawozdaniu dziekana z realizacji polityki osobowej i rozwoju naukowego na Wydziale za rok 1999, padło stwierdzenie, że „siłą naukową Wydziału Humanistycznego jest obecnie filozofia i socjologia, ta ostatnia zdobywa najwięcej środków z Unii Europejskiej”. Dziś kilku profesorów już nie żyje, kilku łącznie za mną odeszło na emeryturę. Trzon obecnej kadry instytutu to nasi absolwenci, kilku z nich to czołowi socjologowie w Polsce.

Dumny jestem także – znów się chwalę – z zainicjowania i zorganizowania wraz z profesorem Czesławem Łapiczem Gimnazjum Akademickiego oraz z profesorem Andrzejem Kaletą Podyplomowego Studium Socjologii Wsi, które stało się forpocztą socjologicznych studiów stacjonarnych na UMK oraz tworzenia zrębów Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Gdy odszedłem na emeryturę Senat przyznał mi tytuł „Honorowego Profesora UMK”.

– Zajmował się Pan socjologią wsi i wychowania do 1989 roku, po tym okresie – historią socjologii. Czego dotyczyły te badania?

– Po zakończeniu terenowych badań (Ciche, rejon wsi pod Płockiem, kariery młodych torunian), podjąłem studiach dziejów socjologii wsi i wychowania w Polsce, kierując się zamiarem poszerzenia ich na cały obszar krajów środkowowschodniej Europy. Pierwszą z prób było zarysowanie historii socjologii słowackiej (Lud. Naród, Socjologia. 1991). Z kolei przystąpiłem do opracowania dziejów socjologii w Polsce. Zdołałem jedynie opublikować czterotomowy Słownik biograficzny socjologii polskiej (2001–2011). Obowiązki dydaktyczne na kierunku socjologii zobligowały mnie do podjęcia gruntownych studiów historii powszechnej myśli socjologicznej (zacząłem wykład historii socjologii). Czas gonił nieubłagalnie, lat mi przybywało; odłożyłem pióro, nie kończąc podjętego dzieła. Jakieś tam nadzieje kontynuacji planów pokładałem w powołanych „Rocznikach Historii Socjologii”, które zaczęliśmy wydawać od 2011 roku z inicjatywy mojego doktoranta Łukasza Dominiaka. Definitywnie zarzuciłem pracę badawczo-naukową tuż przed osiemdziesiątym rokiem żywota.

– Jak zmieniło się Pańskie spojrzenie na socjologię w miarę jej poznawania?

– Wszedłem do socjologii trochę takim wąskim korytarzem, a właściwie dwoma: przez socjologię wsi i socjologię wychowania (to są subdyscypliny socjologii). Gorzej było, i to zrozumiałem po przyjściu do Torunia, gdy przyszło mi uczyć propedeutyki socjologii na różnych kierunkach, a później historii socjologii, kiedy uruchomiliśmy studia. Musiałem uzupełniać tę wiedzę i to od pierwszej chwili przybycia na UMK, tj. w 1974 roku.

Z biegiem lat wiele rzeczy odkryłem na nowo i wiele rzeczy zrozumiałem. Na przykład, że przez proces wychowania nie zmienimy świata. Dowiedziałem się, poznając socjologię, że wychowanie jest funkcją społeczną i to, żeby wychować ludzi należy zacząć od zmiany stosunków społecznych (często mawialiśmy, że nie jest niemoralna prostytutka, niemoralne są warunki społeczne, które ją ukształtowały). Wtedy już doszedłem do tego miąższu socjologicznego i wyzbyłem się tej pedagogicznej naiwności, bo pedagogika jest sztuką uczenia, a nie rozumienia rzeczywistości. Dotarło do mnie, jak niejednokrotnie rozumiano opacznie i przesadnie twierdzenie „że jeżeli będziecie wychowywać dobrze dzieci, to zmienicie świat”.

– Jak Pan, jako socjolog, ocenia przemiany społeczne i mentalnościowe, jakie zaszły w polskim społeczeństwie po 1989 r.?

– Zmiany mentalne, od czasu dzieciństwa spędzonego w Lubrańcu, młodości w Cichem po dziś dzień, są ogromne. Jednak nie objęły w takim samym stopniu całego społeczeństwa. Objęły one ludzi, którzy, że się tak wyrażę, „załapali się na szkołę”, sięgali do książek, a nie tylko zdali się na „Matysiaków” w peerelowskim radiu i dziennik TVP. Choćby tak szeroki ruch antyszczepionkowy czy sprzeciw wobec wcześniejszego posłania dzieci do szkoły, spowodował, że wstyd mi za współobywateli.

– Podczas prezentacji w czerwcu tego roku książki Kosmos i życie, prof. Jan Kopcewicz, jeden z autorów, powiedział, że bardzo krytycznie ocenia ludzi jako rasę i jego zdaniem stosunkowo szybko wyginiemy, jeżeli nie ograniczymy naszej chciwości i agresji. Jak Pan Profesor widzi naszą przyszłość? Czy także w takich czarnych barwach?

– Podpisuję się pod diagnozą stanu, którą przedstawił prof. Jan Kopcewicz, że kierujemy się chciwością i agresją… Tylko pytanie, kto? Jeżeli ludzkość, to byłbym ostrożny. Nie patrzę na naszą przyszłość w czarnych barwach, gdyż wierzę, że przyjdzie opamiętanie. Utwierdza mnie w tym to, że pojawiają się ludzie sensowni, także wśród polityków. Chociaż politycy są sensowni, gdy wyborcy są sensowni, więc problem jest złożony. Ale ogólnie jestem optymistą. Proszę zwrócić uwagę, mówiliśmy, że komuna szybko nie upadnie, że będzie gniła w nieskończoność, a tu nagle wielkie bum i się skończyło. Wierzę, że znów coś się wydarzy, co spowoduje opamiętanie ludzkości.

– Prof. Włodzimierz Wincławski w życiu prywatnym: co Pan obecnie porabia i czy sport jest jeszcze składnikiem Pańskiego życia?

– Nieustannie kocham żonę (za rok nasze 60-lecie pożycia), dumą napawają mnie córki, wnuczęta. Czytam książki, już nie socjologiczne. Już nie biegam maratonów, ale pozostaję zagorzałym kibicem. Bywa, że zarywam noce, gdy transmitowane są późną porą ważne zawody lekkoatletyczne. Cieszy mnie, że umiłowanie sportu pojawiło się u moich wnucząt – najstarsza wnuczka świetnie pływa (pływała w klubie w Australii i na uniwersytecie w USA), wnuk polubił siatkówkę. Często nachodzi mnie tęsknota, za znalezieniem się raz jeszcze na rozbiegu do trójskoku i odbicia się od belki. Jak przystało na starszego pana, zabrałem się do pisania wspomnień.

– Dziękuję za rozmowę.

Prof. dr hab. Włodzimierz Wincławski urodził się 21 sierpnia 1942 r. w Lubrańcu (pow. włocławski). W 1965 ukończył studia pedagogiczne na AWF w Warszawie pod kierunkiem Adolfa Molaka. W latach 1965–1969 nauczał w szkole podstawowej w Cichem Górnym oraz studiował socjologię w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN pod kierunkiem m.in. Bogusława Gałęskiego i Zbigniewa Tadeusza Wierzbickiego. Drugi z nich był promotorem pracy doktorskiej obronionej w 1970 r. Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1977, również we wspomnianym Instytucie, na podstawie rozprawy pt. Typowe środowiska wychowawcze współczesnej Polski. W 1974 r. zaczął pracować na UMK, gdzie kierował Zakładem Socjologii, a następnie Katedrą Socjologii. W latach 1978–1981 był prodziekanem, a od 1989 do 1993 dziekanem Wydziału Humanistycznego. W latach 1984–1986 pełnił funkcję prorektora ds. nauki. W 1990 otrzymał tytuł profesora nauk humanistycznych. Początkowo jego głównymi zainteresowaniami badawczymi były socjologia wsi i socjologia wychowania, w późniejszym okresie zajmował się historią socjologii polskiej i innych socjologii narodowych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Jest autorem wielu publikacji, w tym m.in. wielotomowego Słownika biograficznego socjologii polskiej. W 2012 został redaktorem naczelnym „Roczników Historii Socjologii”. W 2015 r. prof. Włodzimierz Wincławski został Honorowym Profesorem UMK.

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie. Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.