
Z prof. dr. hab. Bogusławem Buszewskim, kierownikiem Katedry Chemii Środowiska i Bioanalityki Wydziału Chemii UMK w Toruniu, a także Centrum Badawczo-Edukacyjnego Metod Separacyjnych i Bioanalitycznych BioSep, członkiem korespondentem PAN i członkiem rzeczywistym Europejskiej Akademii Nauki i Sztuki rozmawia dr Wojciech Streich
– Ponoć miłość do chemii pojawiła się u Pana już w szkole średniej, jednak opuścił Pan Wrocław, gdzie się urodził, aby studiować na Wydziale Chemii Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. Dlaczego Lublin?
– Rzeczywiście, wzrastałem w rodzinie chemicznej, mój ojciec był chemikiem po Politechnice Wrocławskiej. Najwięcej lwowiaków osiedliło się po wojnie we Wrocławiu, moja rodzina mieszkała przed wojną pod Lwowem i we Lwowie. Ojciec, po ukończeniu Politechniki, pracował w Żarowie w zakładach chemicznych.
Później dostał nakaz pracy i przeniósł się do Sarzyny, gdzie został szefem produkcji w znanych Zakładach Chemicznych Organika-Sarzyna (obecnie Ciech Sarzyna S.A.), a następnie przez długie lata był dyrektorem technicznym. Chodziłem tam do szkoły podstawowej – od drugiej klasy, bo do pierwszej chodziłem jeszcze w Żarowie. Potem było liceum w Leżajsku, gdzie wygrałem wojewódzką olimpiadę chemiczną, mogłem więc pójść na chemię. Chciałem jednak być lekarzem, zabrakło mi jednak punktów, więc, uciekając przed wojskiem, poszedłem na farmację do Lublina.
Tam miałem wykłady z prof. Andrzejem Waksmundzkim, kierownikiem Katedry Chemii Fizycznej na UMCS, ale również na Akademii Medycznej (wtedy, z braku kadry, łączono często takie jednostki). Profesor powiedział mi: Słuchaj, co ty będziesz watę sprzedawał? Chodź do nas na chemię!, no i posłuchałem go. Niektóre przedmioty mi zaliczyli, a inne musiałem nadrobić lub uzupełnić. I tak skończyłem chemię. Stąd ten Lublin.
– Długo Pan tam mieszkał?
– W Lublinie mieszkałem 20 lat.
– Czy temperament nie pchał Pana w stronę większych ośrodków naukowych?
– W Lublinie byli znakomici profesorowie: A. Waksmundzki, E. Soczewiński, J. Ościk i Z. Suprynowicz, mieli duże kontakty ze światem. Wtedy to było dla nas coś naprawdę wielkiego. Tam też spotykałem się z największymi polskimi chemikami, którzy już byli świetnie znani poza Polską, jak profesorowie: Antoni Basiński, Wiktor Kemula, Jerzy Minczewski, Zygmunt Marczenko i inni. Pod koniec studiów prof. Waksmundzki przyjął mnie (na piątym roku) jako młodszego asystenta, a potem jako asystenta.
Mówiąc szczerze, w Lublinie za długo nie byłem, gdyż dużo jeździłem za granicę. Gdy przyjechali profesor Josef F. K. Huber, jeden z ojców chromatografii z Wiednia, z prof. Dušanem Berekiem z Bratysławy, zaproponowali mi wyjazd na stypendium w ramach europejskiej wymiany dla młodych naukowców. Skorzystałem z tej propozycji, tym bardziej, że w Katedrze – liczącej 56 osób, w tym 22 profesorów, wychowanków szefa – doszło do podziałów. Ponieważ nie było chromatografii jako dyscypliny, wymyślono fizykę chemiczną, a konkretnie fizykochemiczne metody rozdzielania. Na czele katedry o takiej nazwie stanął prof. Z. Suprynowicz, do którego przeszedłem z „całym moim dobytkiem”, a prof. Waksmundzki zajął się wtedy już tylko światłowodami. W tej sytuacji mój nowy szef zachęcił mnie, żebym pojechał do Bratysławy do prof. D. Bereka, gdzie ostatecznie spędziłem 3 lata, od 1983 do 1986 roku. Tam też obroniłem pracę doktorską (kandidát chemických vied).
– Dość zawiłe były drogi, pod względem formalnym, Pańskiej habilitacji...
– Zgadza się, później była habilitacja w Bratysławie. Przy czym warto wiedzieć, że tam habilitacja jest tytułem zawodowym, nie naukowym. Natomiast odpowiednikiem naszej habilitacji jest velkỳ doktorat. Żeby jeszcze sprawę skomplikować, to dodam, że moją pracę habilitacyjną w całości wykonałem w Tybingen, gdzie przebywałem na stypendium Humboldta przez 3 lata.
Niestety w Polsce nikt nie chciał tego uznać, gdyż ówczesna PRL nie uznawała habilitacji wykonanych w Niemczech Zachodnich, jedynie w dawnym DDR. W końcu doradzono mi w ministerstwie, że najlepiej, jak sfinalizuję całość tam, gdzie robiłem doktorat. I tak ponownie znalazłem się w Bratysławie. Złożyłem odpowiednie dokumenty i musiałem zdać egzamin z chemii, potem drugi – ukierunkowany z chemii analitycznej, no i typowe kolokwium habilitacyjne. Warto zaznaczyć, że już wtedy na Słowacji obowiązywały odpowiednia liczba cytacji i współczynnik Hirscha, o których w Polsce jeszcze nikt nie słyszał. Niestety, wspomniane egzaminy nie zakończyły sprawy, gdyż musiałem jeszcze nostryfikować ten velkỳ doktorat w Polsce, aby mieć habilitację zatwierdzoną przez CK.
– U młodych naukowców i artystów europejskich, nawet tych najzdolniejszych, pojawia się taki etap w życiu, że jak nie wyjedziesz do USA, to już po pewnym czasie nie możesz liczyć na wielką karierę.
– Zgadza się, jest w tym pewna prawidłowość. W 1992 roku wyjechałem do USA, do Kent State w Ohio i kiedy wróciłem w 1994 do Lublina, to w międzyczasie dostałem propozycję przyjazdu do Torunia. Trochę to wszystko było skomplikowane, gdyż w USA wygrałem konkurs na stanowisko associate proffessor. Nie ukrywam, że było to dla mnie wyzwanie i nie chciałem z tą szansą szybko się rozstać. Lecz sprawę rozstrzygnęła moja żona, mówiąc, że chce pozostać w kraju, i ma już dosyć tego „cygańskiego życia”, jeżdżąc za mną przez 12 lat po świecie. Poza tym, syn Marcin rozpoczynał szkołę i chcieliśmy, żeby ją rozpoczął w Polsce. No więc wybrałem Toruń!
– Czyli jednak Toruń. Nie ukrywam, że słysząc to, jako absolwent UMK, poczułem satysfakcję. Jak wspomina Pan swoje początki w mieście Kopernika i piernika?
– Właściwie nikogo tu nie znałem, poza prof. Antonim Basińskim, ale wtedy już nie żył, oraz prof. Józefem Ceynową, który najmocniej zaangażował się w sprowadzenie mnie do UMK. Znałem jeszcze z literatury prof. Michała Rozwadowskiego i prof. Annę Narębską, fizykochemiczkę, zajmującą się między innymi badaniami różnego typu membran. Muszę powiedzieć, że wiele życzliwości okazał mi, już nieżyjący, prof. Zbigniew Wojtczak.
Po przyjeździe przedstawiłem naszemu środowisku, w formie wykładu, to co robię i co chciałbym robić. W Toruniu nikt nie zajmował się chromatografią, analityką na poziomie śladów, z ukierunkowaniem na środowisko, farmację i medycynę. Ostatecznie uzyskałem poparcie i z częścią chemików toruńskich nawiązałem bliższe kontakty zawodowe, jak ze wspomnianymi profesorami: A. Narębską, M. Rozwadowskim, J. Ceynową, a także z prof. Markiem Zaidlewiczem (chemia organiczna) i prof. Romualdem Wódzkim (fizykochemia membran). Bardzo pomógł mi też ówczesny rektor prof. Andrzej Jamiołkowski, z którym miałem taką niepisaną umowę, że daje mi wolną rękę przez 5 lat, jeżeli chodzi o budowanie mojego zespołu, i że nie będzie mi w tym przeszkadzać. Dotrzymał słowa.
Stosunkowo szybko wokół mojej osoby zorganizowała się grupa młodych ludzi, którzy byli ambitni i chcieli zrobić coś nowego, ważnego. Dość szybko także zdobyliśmy pierwsze granty, po 4 latach był już wniosek o moją profesurę, a po 5 – otrzymałem stanowisko profesora zwyczajnego. Oczywiście, Lublin trochę się na mnie pogniewał, gdyż zacząłem robić na UMK studia podyplomowe, konferencje i sympozja dotyczące metod separacyjnych, chromatografii, a tam niestety one upadły, gdyż lokomotywa tych działań była już w Toruniu. Dopiero po 3 latach dostałem list od prof. Waksmundzkiego, że mi przebacza i już się na mnie nie gniewa, że od nich odszedłem. Ten list mam do dzisiaj.
– Gdy przegląda się Pańskie prace naukowe widać dużą konsekwencję w rozwoju, ale też dążność do różnorodności.
– W ostatnich 30 latach zachodziła moja ewolucja naukowa. Jak przeanalizuje się przykładowo tematy 41 doktoratów, które zostały wykonane pod moim kierownictwem, to łatwo zauważyć, że każdy ma inny tytuł i nic się nie dubluje – nie ma żadnej kontynuacji. Starałem się, żeby każda praca była dopięta i zamknięta. Chociaż w tej różnorodności jest, jak pan zauważył, kontrolowana przeze mnie konsekwencja. Podobnie, jak w przypadku 21 habilitacji, w których byłem mentorem – starałem się tak ukierunkować osoby wykonujące te prace, aby wnosiły one do nauki coś nowego i świeżego. I to jest chyba dla mnie jedna z największych satysfakcji – właśnie ci młodzi ludzie, których część jest nadal ze mną, a także ci, którzy w różnych ośrodkach w kraju i za granicą realizują swoje plany życiowe.
– Każdy, kto chociaż trochę interesuje się naszą Uczelnią, doskonale pamięta wielkie imprezy naukowe organizowane przez profesora Buszewskiego.
– Wie pan, kiedy już tu się zadomowiłem, pomyślałem sobie, że Toruń może być znanym i bardzo dobrym ośrodkiem naukowym, jeżeli przyjadą tu znani ludzie i zobaczą, co tak naprawdę robimy i potrafimy. Bardzo mi się nie podobało – w czasie, kiedy byłem członkiem Senatu UMK – jak niektórzy na posiedzeniach mówili „to taki prowincjonalny uniwersytet” lub coś w tym stylu. Cholera (przepraszam za to słowo), jaki prowincjonalny?! A czy w Stanach ktoś wie, gdzie jest ten Kent State? Największą atrakcją dla nas było, jak szliśmy w niedzielę do kościoła. Jedyny bar był w dawnym wagonie kolejowym, gdy zamknięto tam stację kolejową. To była dziura zabita dechami, położona 30 km od Cleveland, ale uniwersytet olbrzymi i to z tradycjami.
Zawsze mówiłem, dlaczego Toruń ma być gorszy, czy mieć tę łatkę „prowincjonalny”? Dlatego m.in. zacząłem organizować konferencje i sympozja na UMK. Jak już mówiłem, miałem wielu znakomitych nauczycieli tu w kraju... Ale również poznałem wybitnych naukowców zagranicznych, którzy otarli się o Nobla. Gdy zacząłem się już uczyć u tych najlepszych, jak: Jan Garaj, Ernst Bayer, Klaus Unger, Antonius Kettrup, Stellan Hjerten czy Kyohatsu Jinno, Nobuo Tanaki, Sihenu Terabe, zacząłem też poznawać noblistów, których mogłem spotkać, dzięki wspomnianym nauczycielom. Spotkałem 8 noblistów, z których wielu zaprosiłem do Torunia. Parę razy był Richard Ernst (chemik szwajcarski), który wprowadził NMR do literatury. Dwa razy była u nas prof. Ada Yonath. Następnie byli: Frank Wilczek, Erwin Neher, ten od kanałów jonowych i układów membranowych, Aaron Ciechanower, Bernard Feringa od nanomaszyn, w tym w układach krwionośnych – a więc osoby, które miały i mają wpływ na naukę światową.
Ale wracając, wpierw były konferencje lokalne, a później te największe na świecie, jak International Symposium on Chromatography, tj. druga najważniejsza na świecie konferencja po PITCON i HPLC czy International Symposium Separation Science, czy Environmental Chemistry, czy Breath Analysis and Cancer Diagnosis, ExTech-Extraction Technology, czy Zjazd PTChem i SITPChem. Miałem ogromną satysfakcję, że mogłem ściągnąć do Torunia konferencje, które odbywały się w Nowym Jorku, Paryżu, Rzymie, Melbourne, Tokio czy Londynie. Po prostu uważałem, że nasze miasto zasłużyło na to, chociażby z racji pozycji naszego uniwersytetu. Myślę, że trochę wyprzedziłem pewne zdarzenia, gdyż od niedawna UMK – jak wiemy – jest uniwersytetem badawczym i należy do elity polskich uczelni. Strasznie jestem z tego dumny.
– Ambicje naukowe były chyba też nie mniejsze?
– Oczywiście, moją ambicją było stworzenie, na bazie naszych dokonań, centrum nowoczesnych metod separacyjnych, czyli jednostki, w której by się zajmowano chromatografią sprzężoną ze spektrometrią mas, jako połączeniem on-line, ale także bardzo ważnymi metodami przygotowywania próbek. Przypomnę, że już w 1976 r. opatentowaliśmy wspólnie z prof. Suprynowiczem sposób izolowania pestycydów z układów naturalnych na sorbentach stałych okrzyknięty jako solid phase extraction. Patent ten został kupiony przez firmę J.T. Baker, a rozwiązanie jest teraz powszechnie używane w laboratoriach m.in. do izolowania, wzbogacania i oczyszczania substancji biologicznie aktywnych na różnych matrycach. Technika ta kojarzy się badaczom z moim nazwiskiem; później zresztą była modyfikowana przez innych badaczy, ale także przez nas, poprzez tzw. sorbenty z odciskiem molekularnym czy warstwą magnetyczną. Cieszę się, że to istnieje i jest w powszechnym obiegu.
– Patrząc na rozwój nauki w ostatnich 30 latach, a szczególnie chemii i fizyki, widać coraz większą ich współpracę z medycyną, biologią i biochemią. Ten styk nauk też dość szybko zafascynował Pana, prawda?
– Zgadza się. Wynika to z faktu, ze chemia jest dyscypliną centralną i ma znamiona nauki uniwersalnej. Z biegiem lat coraz bardziej nurtował mnie wątek i jej znaczenie w medycynie, farmacji, śledzenie szlaków metabolicznych w organizmach żywych na poziomie molekularnym. Wychodziłem z założenia, że w chemii analitycznej należy zawsze stawiać cztery pytania: pierwsze – co to jest?, drugie – ile tego jest?, trzecie – jak to zmierzyć? i czwarte – dlaczego? Pod słowem „dlaczego” kryły się właśnie mechanizmy, bo one mnie zawsze interesowały.
Żeby zrozumieć, jak one przebiegają w organizmie żywym – czyli w środku, nie na zewnątrz – trzeba było wejść w chemię, biologię, biochemię, pokonać barierę biologiczną, czyli w obszar live chemistry, a więc w procesy przebiegające na poziomie komórkowym. W którymś momencie zainteresowałem się fitochemią i rozpocząłem współpracę z prof. T. Wolskim z Lublina, polegającą na izolowaniu substancji biologicznie aktywnych zawartych w roślinach. Zacząłem szukać substancji biologicznie aktywnych, które miałyby wpływ na zachowanie i reakcje organizmów żywych. A konkretnie zainteresowałem się takimi zagadnieniami, jak: bodźce, receptory i diagnostyka chorób nowotworowych.
Wie pan, życie jest pełne niespodzianek, otóż na jednej z konferencji poznałem naukowca, który nazywał się dr Anton Amann z Insbrucka w Austrii. Przegadaliśmy całą noc, dyskutowaliśmy jak szaleni o muzyce i nauce. W wyniku tej „burzy mózgów” doszliśmy do wspólnego wniosku, że trzeba napisać projekt na temat poszukiwania markerów dotyczących chorób nowotworowych. Pomyśleliśmy, że skoro my oddychamy, to i komórki, te tkanki w guzach, też muszą oddychać. Zaczęło to mnie fascynować, tym bardziej, że my w Toruniu już tym się częściowo zajmowaliśmy. Zaczęliśmy, jako jedna z nielicznych grup na świecie (poza nami byli tylko badacze z Korei Południowej i USA), rozdzielać mikroorganizmy, patogeny, za pomocą technik elektromigracyjnych (elektroforeza kapilarna). Ostatecznie, jako pierwsi na świecie zastosowaliśmy tę technikę do rozdzielania bakterii i udało się w ciągu 10 minut oznaczyć 10 różnych szczepów bakterii – na układach modelowych, oczywiście.
Z drugiej strony, przypomnę, był dr Anton Amann, który zainteresował mnie tymi markerami i gazami wydzielanymi z organizmów żywych i tkanek. Zaintrygowała go chromatografia gazowa, która była moją działką. Przygotowaliśmy grant europejski i, o dziwo, udało nam się go dostać w układzie: Polska, Austria, Niemcy i Wlk. Brytania; my zostaliśmy jednym z liderów tego przedsięwzięcia. Przez 3 lata wykonaliśmy znakomitą pracę (projekt BaMod). Wiele osób z mojego zespołu zaczęło jeździć po świecie – obroniono liczne doktoraty, habilitacje, nawet profesury, więc można mówić tu o dużym sukcesie.
– Słuchając tego można powiedzieć, że miał Pan tzw. nosa do tych najciekawszych tematów i to w sensie przenośnym, ale... i dosłownym. Powstał przecież w Pańskim zespole sztuczny nos, prawda?
– Powiem tak, dobry nos zawsze się przydaje, a szczególnie w nauce (śmiech). Swego czasu zgłosił się do mnie prof. Tadeusz Jezierski, specjalista z Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN, który pracował w USA dla FBI, gdzie badał wykorzystanie psów do wykrywania materiałów wybuchowych i narkotyków, m.in. na lotniskach. Zaproponował żebyśmy takiego psa wykorzystali jako detektor… I to był kolejny strzał w dziesiątkę! Staraliśmy się wykorzystać nos psa jako detektor i porównać ze spektrometrią mas.
Zagadnienie to było tematem pracy doktorskiej pani dr Joanny Rudnickiej, która zrobiła u mnie doktorat. Wyniki były niezwykłe. Okazało się, że nos psa jest, na niektóre substancje, 10 tysięcy razy czulszy od ludzkiego. Oczywiście, nie były to zwierzęta przypadkowe – prof. T. Jezierski ćwiczył odpowiednio te psy. Współpraca znakomicie się rozwijała, uzyskaliśmy na ten cel granty krajowe i europejskie.
Wynikami zainteresowali się Niemcy, Francuzi, Chińczycy i inni. Badania te prowadzimy nadal, analizujemy nasze wcześniejsze założenia, ale poszliśmy już trochę w innym kierunku. Dr Paweł Olszowy, jeden z moich doktorantów, syntetyzował włókna z nieprzewodzących polimerów. Struktura tych włókien i ugrupowania odpowiadały receptorom, jakie ma pies w nosie.
W ten sposób chcieliśmy zbudować sztuczny receptor, który by rozróżniał ok. 20 związków chemicznych. Częściowo to nam się udało, jednak doświadczenia były wtedy jeszcze niedoskonałe, nie mieliśmy odpowiednich przyrządów i wielu rzeczy. Teraz mam doktoranta z Kazachstanu, który buduje podobne układy i muszę powiedzieć, że mamy bardzo ciekawe i optymistyczne wyniki. W ramach programu Horyzont 2020, wspólnie z dr. hab. T. Ligorem, prof. UMK, realizujemy projekt razem z Niemcami i Holendrami (ABC Cancer).
– Psy potrafią wykrywać choroby nowotworowe i to na bardzo wczesnym etapie. Czy było to dla Pana i zespołu jakąś przesłanką do zajęcia się wykrywaniem tych groźnych chorób?
– Naturalnie, nieraz o tym dyskutowaliśmy. Okazało się, że niektóre doświadczenia, o których mówiłem – także wykryte substancje – można wykorzystać, jako potencjalne biomarkery chorób nowotworowych. Testowaliśmy to w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Toruniu u prof. Marka Jackowskiego, kierownika Katedry Chirurgii Ogólnej, Gastroenterologicznej i Onkologicznej CM UMK, i badamy nadal. Ostatnio rozszerzyliśmy zakres badań o gazy jelitowe, które porównujemy z powietrzem, ale nie tym wydychanym z ust, tylko tym powstających na granicy płuco-krew.
Oznacza to, że trzeba w specjalny sposób pobrać taką próbkę z pęcherzyków płucnych, które mają prawie kontakt z krwią, czyli tą barierą transferu powietrza z płuc do krwi. Robimy tak, gdyż chodzi nam o to, żeby ta droga była jak najkrótsza. Służą do tego specjalne przyrządy, które zresztą sami zbudowaliśmy. Współpracujący z nami lekarze potrafią już robić to w szpitalu. Pobrane powietrze porównujemy następnie z gazami uwalnianymi przez tkankę nowotworową i florę bakteryjną, która znajduje się w organizmie oraz z gazami wydzielanymi z jelit. Wyniki są interesujące i patrzymy na nie z dużą nadzieją.
Oczywiście, na wszystko mamy zgody komisji bioetycznej, gdyby ktoś był tym zainteresowany. A zainteresowanych widać trochę było, gdyż pojawiły się u nas kontrole, które jedynie wykazały, że działamy zgodnie z przepisami.
– Wspominał Pan o swojej nieustającej fascynacji zachodzącymi mechanizmami, szczególnie w bioukładach.
– Szukałem uparcie pewnych rozwiązań, które pozwoliłyby znaleźć panaceum na te wszystkie niekorzystne zmiany, jakie zachodzą w ludzkim organizmie pod wpływem chorób. Żeby nie ćwiczyć na żywym człowieku, zbudowaliśmy sztucznego pacjenta, aby symulować warunki infekcji, jako sztuczny układ. Pani dr hab. Małgorzata Szultka, prof. UMK z naszej Katedry, zrobiła z tego zakresu doktorat, budując sztuczną komórkę, w której symulowaliśmy warunki infekcji, jak w prawdziwej komórce, tzn. wprowadzaliśmy bakterie i symulowaliśmy zakażenie sepsą, grypą itp. Następnie podawaliśmy antybiotyki i badaliśmy procesy utleniania i redukcji. Sprawdzaliśmy, jakie powstają metabolity, i który z nich może mieć negatywny wpływ na wątrobę czy trzustkę lub inne organy. Przebadaliśmy całą serię takich układów, zbudowaliśmy aparaturę do wyłapywania tych związków i dalej prowadzimy te badania.
– Ale pewnie to Pana i zespołu nie zadowoliło?
– Tak. Zaczęliśmy się zastanawiać, jak zbudować układ, który będzie niszczył bakterie. Założyliśmy, że co najmniej musimy mieć podłoża z nanocząstek srebra, cynku, tytanu lub innych metali czy związków.
Potraktowaliśmy je jak nośniki faz stacjonarnych w chromatografii i postanowiliśmy, że nie będziemy ich modyfikować (jak to się zwykle robi), tylko wykorzystamy niektóre szczepy bakterii, które będą za nas pracowały, bo „my jesteśmy leniwi, bo nam się nie chce pracować” (śmiech). Następnie wspólnie z dr. hab. P. Pomastowskim i dr hab. K. Rabińską wprowadziliśmy bakterie do układu i zaszczepiliśmy je tak, aby budowały – w odpowiednio przestrzeganych warunkach – sekwencje aminokwasowe odpowiadające strukturom, które idealnie pasowały nam, tak aby likwidować komórki nowotworowe.
Postanowiliśmy, że ta cząstka nanosrebra czy nanocynku, czy też inna, będzie lokomotywą, a wagonikami będą poszczególne segmenty aminokwasów przyczepionych w formie białka, izolowanego na pożywce z serwatki. Czyli dostaliśmy dwa w jednym: udało nam się zlikwidować problemy z serwatką, która zatruwa środowisko, i jednocześnie wykorzystać to białko do pobudzania i formowania odpowiednich struktur na powierzchni z nanocząstkami wspomnianych metali. Ważne, że to zaczęło działać i zaczęły tworzyć się nanokompozyty.
– Swego czasu było głośno w prasie o wykorzystaniu alg morskich do wytwarzania opatrunków nowej generacji.
– Od wielu już lat pracuje w mojej Katedrze dr hab. inż. Myroslav Sprynskyy, prof. UMK pochodzący ze Lwowa na Ukrainie, który zrobił u nas habilitację i został naszym pracownikiem. Prowadzi on badania z krzemionkami (czyli kontynuuje to, co ja kiedyś zacząłem), przy czym w pewnym momencie zaczął robić biokrzemionki, czyli hodowane algi, produkujące w morzu struktury porowate, bogate w kwasy tłuszczowe i inne substancje biologicznie aktywne. Ich szkielet można wykorzystać, po ich unicestwieniu, jako potencjalne układy sorpcyjne, nośnikowe czy nanoukłady.
Oczywiście, postanowiliśmy je modyfikować i rozbudowywać, czyli wprowadzać w miejsce krzemu inne atomy, tak, żeby uzyskać większą pojemność sorpcyjną, materiały o ściśle zdefiniowanej porowatości, ale i o odtwarzalnej strukturze. To dało nam inspirację do budowania układów sztucznych, które odpowiadałyby tym, wspomnianym już wcześniej, naturalnym tworom. To doprowadziło nas do biokompozytów – nanokompozytów.
Zajęła się tym grupa skupiona wokół dr. hab. P. Pomastowskiego i wspólnie z prof. Sprynskyy’m i kolegami ze Szczecina, Poznania, Warszawy, Olsztyna i Białegostoku zbudowaliśmy konsorcjum materiałowo-medyczne, którego zadaniem będzie wykorzystanie alg, a konkretnie pancerzyków nanokrzemionek jako nośników do dystrybucji leków i różnego rodzaju substancji biologicznie aktywnych. Uzyskaliśmy na to grant FNP – BIOG-NET, którego jestem liderem, no i staramy się wspólnie z farmaceutami, lekarzami, specjalistami od chemii materiałowej, kosmetycznej i gospodarczej stworzyć m.in. opatrunki nowej generacji np. do trudno gojących się ran.
Te prace nie tylko mają służyć samym badaniom podstawowym. Chcemy je komercjalizować. Przykładowo z Plantarum, jednego z moich projektów, uruchomiliśmy wraz z TZMO w Zelowie k. Łodzi linię produkcyjną i wszystko działa bardzo dobrze. Także i w przypadku alg, być może, uda się uruchomić nowe produkty niezbędne w medycynie czy kosmetologii – to są nasze zamierzenia na najbliższy czas.
– Żywność, jej wytwarzanie, ale i jej badanie są ogromnym kołem napędowym w gospodarce światowej. Czy te sprawy są w polu zainteresowania Pańskiego zespołu?
– Interesuje nas wykorzystanie technik analitycznych w badaniach żywności. Przykładowo, od wielu lat zajmujemy się toksynami, gdzie badamy wpływ na ich kumulację oraz oddziaływania z receptorami, ale i możliwość ich neutralizacji. Nie muszę mówić, jak jest to ważne ze względu na przechowywanie żywności w dłuższym czasie. Pani prof. R. Gadzała-Kopciuch prowadzi również ciekawe badania, jeżeli chodzi o mleko pozyskiwane od matek karmiących (na marginesie, warto wiedzieć, że Polska jest drugim w świecie producentem tego typu mleka w formie sproszkowanej). Na terenie województwa kujawsko-pomorskiego mamy zakłady mleczarskie, które zajmują się sproszkowaniem mleka i p. Małgorzata z dużym powodzeniem realizuje te badania wraz ze swoimi doktorantami.
Badamy także różnego rodzaju pleśnie, pleśniaki, które z jednej strony pomagają człowiekowi, a z drugiej szkodzą, na przykład na produkcję piwa czy wina. Te organizmy mają tę właściwość, że potrafią dostosować się do każdych warunków i niespodziewanie się uaktywnić, wyrządzając człowiekowi ogromne problemy zdrowotne i straty finansowe.
– Kieruje Pan także Centrum Edukacyjno-Badawczym Metod Separacyjnych i Bioanalitycznych BioSep, które wchodzi w skład struktury organizacyjnej Interdyscyplinarnego Centrum Nowoczesnych Technologii UMK (ICNT). Proszę scharakteryzować działalność tego Centrum.
– Centrum BioSep to interdyscyplinarny ośrodek badawczo-edukacyjny. Jego działanie koncentruje się na tematyce z zakresu technik separacyjnych i szeroko pojętej bioanalityki, zwłaszcza na rzecz ochrony środowiska, oceny jakości produktów żywnościowych, diagnostyki medycznej czy analizy farmaceutycznej i biomedycznej.
Odgrywa ono również rolę referencyjnego laboratorium badawczego z zakresu technik chromatograficznych, elektromigracyjnych, spektralnych i spektroskopowych, z uwzględnieniem metod przygotowania próbek oraz walidacji i statystycznej analizy danych (chemometria). W tym zakresie działamy już 25 lat i prowadzimy edukację w ramach metod separacyjnych dla osób z kraju i z zagranicy. Inne tego typu szkoły już niestety przestały działać, a my funkcjonujemy. Mamy wysoką markę, gdyż np. nikt nie przyjmie osoby do pracy przykładowo w przemyśle farmaceutycznym, jak nie ma naszego UMK-owskiego świadectwa-certyfikatu, to coś znaczy, prawda?
Zgodnie z zapowiedzią rektora, już niedługo nasza grupa będzie wydzielona organizacyjnie w ramach ICNT, co mam nadzieję pozwoli nam działać swobodniej, bardziej w niezależny sposób.
– W marcu został Pan członkiem rzeczywistym Europejskiej Akademii Nauki i Sztuki, jednej z najbardziej prestiżowych organizacji naukowych i artystycznych w Europie. Proszę powiedzieć kilka słów o tym wyróżnieniu oraz kto należy do jej grona.
– Organizacja ta powstała 30 lat temu w Wiedniu. Założył ją wspólnie z naukowcami austriackimi, niemiecki i szwajcarskimi kardynał König. Zgodnie z koncepcją kopernikańską ma ona łączyć ludzi poszukujących prawdy, ale bez barier politycznych, ekonomicznych czy religijnych. Akademia skupia w tej chwili ok. 2000 naukowców, artystów, twórców i jednego papieża (Benedykt XVI). Co jakiś czas są do niej zapraszane osoby, które osiągnęły coś ważnego w świecie nauki, kultury czy sztuki. Ja byłem nominowany do Akademii m.in. przez profesorów: Tadeusiewicza, Kleibera i Namieśnika, i o dziwo – w listopadzie wystąpili, a w grudniu mnie mianowali. Jest tam 30 Polaków, przy czym jestem jedynym chemikiem. Wiceprezydentem EANiS jest m.in. prof. M. Kleiber. Miło mi, że zauważono moje sukcesy i dokonania z tego „prowincjonalnego uniwersytetu w Toruniu” (śmiech).
– Prezesuje lub kieruje Pan wieloma organizacjami, również jest Pan członkiem wielu towarzystw i redakcji prestiżowych czasopism. Jest tego bardzo dużo, ale która działalność sprawia Panu największą satysfakcję?
– Chyba największą satysfakcję miałem wtedy, gdy zaproponowano mi, abym został prezydentem European Society for Separation Science, czyli Europejskiego Towarzystwa Metod Separacyjnych, było to duże wyzwanie dla mnie. Bo trzeba było zrestrukturyzować, przebudować i rozbudować tę organizację. Myślę, że nieźle mi się to udało, bo nadal dobrze ona funkcjonuje i to według mojej koncepcji.
Dalej, zostałem wybrany w kraju, po prof. Andrzeju Jamiołkowskim, prezesem Societas Humboldtiana Polonorum oddziału toruńskiego, a potem – na szefa całego Stowarzyszenia Stypendystów Fundacji im. Aleksandra von Humboldta, na dwie kadencje. Cenię sobie tę działalność, gdyż był to bardzo ważny czas w moim życiu, pozwalający rozwinąć się intelektualnie.
No, a później wybrano mnie na prezesa Polskiego Towarzystwa Chemicznego i nie ukrywam, że mocno zreformowałem to Towarzystwo i wyprowadziłem bardziej na „międzynarodowe wody”. Dzięki temu zostałem zaproszony do pięcioosobowego prezydium European Society of Chemistry and Molecular Sciences, gdzie przez 2 kadencje byłem członkiem prezydium.
Jestem przewodniczącym Komitetu Chemii Analitycznej PAN, właśnie rozpoczynam drugą kadencję. 11 maja br. zostałem jednogłośnie wybrany na przewodniczącego na kadencję 2020-2023. Warto podkreślić, że sekretarzem naukowym Komitetu została ponownie dr hab. Renata Gadzała-Kopciuch, prof. UMK z mojej Katedry.
Sprawuję również już trzecią kadencję funkcję prezydenta Central European Group for Separation Science – od Włoch aż do Polski (12 krajów). Jestem także szefem najważniejszej europejskiej nagrody naukowej w zakresie metod separacyjnych W. Nernst-M. Tswitt Award. Drugą kadencję pracuję w Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów, i pierwszą jako wiceprzewodniczący Rady Doskonałości Naukowej (2019–2023).
Nie ukrywam, że wycofuję się powoli z tak szerokiej działalności organizacyjnej, gdyż mam jeszcze doktorantów i wielu współpracowników. Katedra się rozrosła, prowadzonych jest wiele tematów oraz grantów, a i są nowe pomysły.
– Od wielu lat jest Pan absolutnym liderem na UMK, jeżeli chodzi o dorobek naukowy, a szczególnie cytowalność swoich prac (także jednym z najczęściej cytowanych polskich chemików). Dla młodych naukowców takie pułapy są na razie w sferze marzeń, ale myślę, że chętnie dowiedzą się, jak dochodzi się do takich wyników.
– No tak, faktycznie zajmuję wysokie miejsce w rankingach. Osobiście nie lubię tych statystyk, bo nie w pełni pokazują wartość tego, co udało się dokonać. No, ale skoro muszę, to jestem autorem bądź współautorem ponad 600 indeksowanych publikacji, 56 patentów i wielu rozdziałów w opracowaniach monograficznych, 20 książek wydanych w kraju i za granicą, licznych wykładów na zaproszenie w kraju i poza nim. Publikacje te cytowane były ponad 12 500 razy, co przekłada się na współczynnik Hirscha=51. Byłem inicjatorem lub kierownikiem ponad 70 projektów krajowych i zagranicznych na łączną kwotę ponad 80 mln zł. To cieszy, bo dzięki temu możliwe było inwestowanie w sprzęt, siebie i współpracowników. Te dane odnoszą się też do nich, moich współpracowników i uczniów.
– Pod koniec kwietnia został Pan Profesor laureatem Polskiej Nagrody Inteligentnego Rozwoju 2020 w kategorii „Naukowiec przyszłości”. Za jakie osiągnięcia przyznano tę nagrodę?
– Kapituła tego konkursu doceniła trzy projekty realizowane pod moim kierunkiem: Zaawansowane biokompozyty dla gospodarki jutra BIOG-NET, Rośliny uprawne oraz produkty naturalne jako źródła substancji biologicznie aktywnych przeznaczonych do produkcji preparatów kosmetycznych, farmaceutycznych i suplementów diety oraz Lotne biomarkery raka jelita grubego. Cieszę się z tego, gdyż nagrodą tą są wyróżniani innowatorzy i inwestorzy, osoby i organizacje, których sposób działania i myślenia wpływa lub w przyszłości może wpłynąć na inteligentny i zrównoważony rozwój społeczeństwa i gospodarki. To nie jest nagroda tylko dla mnie, to jest zauważenie i docenienie naszego całego zespołu.
– Uważam, że zdobycie tytułu „Naukowca przyszłości” będzie najlepszym podsumowaniem naszej rozmowy. Niech będzie to dobra wróżba dla Pańskiej dalszej kariery naukowej i wszystkich Pana współpracowników z Katedry Chemii Środowiska i Bioanalityki, a także Centrum Badawczo-Edukacyjnego Metod Separacyjnych i Bioanalitycznych BioSep. Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję.