Z Markiem Piekarczykiem – wokalistą legendarnej grupy TSA, autorem tekstów, osobowością telewizyjną, gościem ostatniego Koncertu Specjalnego Pamięci Grzegorza Ciechowskiego, który odbył się w ACKiS „Od Nowa” – rozmawia Maurycy Męczekalski
– Jesteś doskonale znany w Toruniu, w tym w środowisku akademickim, nie tylko jako osobowość telewizyjna, ale przede wszystkim jako wokalista, ponieważ wiele razy koncertowałeś w „Od Nowie”. Niewiele jednak wiemy o Twoim dzieciństwie. Urodziłeś się w Poznaniu. Opowiedz nam trochę o rodzinie, dzieciństwie, Twoich początkach?
– Jestem dzieciakiem z lewa, czyli synem oficera Wojska Polskiego, który poszedł do wojska, żeby uratować swoją mamę przed nieprzyjemnościami, bo rodziny żołnierzy miały lepiej. Ojciec nigdy nie należał do partii, a jego ojciec, który zginął we wrześniu, był antykomunistą. Dziadek był artystą, pisał książki, założył Radio Poznań. Mój ojciec nigdy nie był pijakiem, co w wojsku było normą i nigdy nie był czerwony. Dlatego w armii miał przerąbane. Doszedł tylko do stopnia kapitana, chociaż szedł równo z Jaruzelskim. Ponieważ ojciec nie należał do partii, ciągle go przenosili. Ja się akurat urodziłem w Poznaniu, moja siostra we Wrocławiu, a brat w Głogowie i później mieszkaliśmy w Gnieźnie.
– Rozumiem, że ojciec w związku z tym przenosił rodzinę w kolejne miejsca.
– Jego wyrzucali z kolejnych jednostek. A poza tym miał najpiękniejszą kobietę w armii polskiej, moją mamusię. Piękna, świetnie się ubierała. Kapelusze, wysokie buty na prawdziwym korku, halki krochmalone, rękawice powyżej łokcia w grochy, ramiona odsłonięte. Inne kobiety po prostu jej nienawidziły, bo ona nie dosyć, że była piękna, szlachetnej urody, to jeszcze była bardzo elegancka. W dodatku potrafiła nakrzyczeć na dowódców ojca, kiedy coś jej się nie podobało, dlatego po prostu ciągle miał kłopoty przez to.
– Wynika z tego, że w związku z sytuacją rodzinną nie chodziłeś do jednej podstawówki, tylko się przenosiłeś?
– W końcu trafiliśmy do Gniezna i tam byłem przez cały czas w jednej podstawówce. Pamiętam, jeszcze, że do drugiej klasy miałem religię, ksiądz nas bił linijką po łapach, strasznie było. Cieszyliśmy się, jak zlikwidowali religię, bo on był sadystą. Jakiś jezuita chyba. No i skończyłem w Gnieźnie podstawówkę i poszedłem do pierwszej klasy ogólniaka imienia Chrobrego. To była jedna z najlepszych szkół w Polsce, wszystko bardzo takie dystyngowane. Chodziłem w butach wypastowanych, spodnie w kant, marynareczka, czapka ze znakami szkoły, tarcza na rękawie marynarki, była to w ogóle duma, że tam szedłem. No i byłem dobry, nagle się stałem dobrym uczniem w tym ogólniaku. Ale przyszedł rok 1966, czyli Tysiąclecie Chrztu Polski, wtedy mówiło się – Państwa Polskiego, i ojca wywalili od razu. Przenieśli go do Bochni, do jednej z najgorszych jednostek, sami pijacy, czerwone twarze. A ja zatoczyłem koło, bo Bochnia jest koło Lipnicy, a tam był mój dziadek. Pradziad był nauczycielem miejskim, szlacheckim, chodził we fraku.
– Twoja rodzina pochodziła więc z okolic Bochni, czyli z Galicji?
– No jasne. Ten mój szlachecki pradziad, który we fraku chodził, bo to nie był taki zwykły nauczyciel surdutowy, przeniósł się potem do Krakowa i tam się urodził ojciec ojca, czyli mój dziadek, ten który zginął we wrześniu 1939. On z kolei uwiódł hrabiankę Niewodowską z Poznania. A zadawał się z Przybyszewskim i spłacał jego weksle, bo ciągle biegała za nim policja austriacka, bo miał długi wszędzie. W końcu z powodów finansowych rodzina sprowadziła hrabiankę Niewodowską do Poznania razem z Kazimierzem Piekarczykiem, który tam się zaprzyjaźnił znowu z artystami, no i założył to radio razem z nimi. Taka dziwna, poplątana historia.
– Bardzo ciekawa jest Twoja rodzinna historia, ale interesuje mnie, kiedy ten porządny uczeń z dobrym pochodzeniem, Marek Piekarczyk, się zbuntował i został hippiesem?
– W 1968 roku jeszcze nie wiedziałem, co to są hippiesi, nawet nie wiedziałem rok później
o Woodstocku, bo do nas to nie docierało, dopiero później się dowiedzieliśmy. Chodzi o to, że myśmy wychowywali się na poligonie. Strzelaliśmy z karabinów w siódmym roku życia, przysmakiem była wojskowa kawa zbożowa w kostkach i suchary wojskowe. To były nasze słodycze, nasze chipsy. I nagle moi żołnierze ukochani w 1968 pojechali na Czechosłowację z ruskimi. A ja byłem wychowany na książkach dziadka. Tam zawsze był jakiś bolszewik, wróg i wiedziałem, że współdziałanie z bolszewikami to jest niedobra sprawa, a jeszcze jednoczyć się z nimi? Uświadomiłem sobie wtedy, że żyjemy w złym kraju.
– Ale jak do Ciebie dotarł ten impuls hippiesowskiej wolności? Gdzieś z Zachodu, Radio Luksemburg czy znajomi?
– Radia Luksemburg czasami słuchałem, to było jedyne wtedy dojście do dobrej muzyki, ale głównie chodziło o moje odkrycie, że nic tak nie wkurza nauczycieli i otoczenia jak to, że masz długie włosy, jak tylko ci uszy zakrywało, zaraz się czepiali do ciebie. No to ja zapuściłem długie włosy i przestałem być grzecznym chłopcem. Wtedy jeszcze dowiedziałem się o zajściach na Sorbonie i w całym Paryżu. Stałem się buntownikiem, bo byłem już poetą i rysownikiem. To był rok przed maturą. Nie należałem do TPPR, czyli Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej jako jedyny w klasie. Zapuściłem wtedy długie włosy i pomyślałem, że jak mam długie włosy, to z daleka będzie widać, że nie mam nic do czynienia z tym systemem. A potem się jeszcze dowiedziałem, że w Warszawie Żydów wyrzucali w tym samym roku, a w marcu bili studentów w Krakowie. Wszędzie było pełno ormowców, wiec ja się zbuntowałem.
– Zostałeś więc hippiesem i przejdźmy już do muzyki. Czego słuchałeś, jakie były Twoje ulubione zespoły wtedy, jacyś konkretni wykonawcy?
– Czego ja słuchałem? Wcześniej jedyną płytą, jaką tatuś kupił do adapteru, to była Irena Santor Pada śnieg, to jest bostoński walc. Zaśpiewałem go nawet w duecie z Ireną (uśmiech).
– To piękna jest piosenka, ale mnie interesuje oczywiście muzyka rockowa. Jak do niej dotarłeś? Miałeś dostęp do płyt z Zachodu?
– To przez kolegów. Do klasy przyszli drugoroczniacy i siedzieli ze mną. To był basista i gitarzysta. Trzeci był mistrzem Europy w zapasach, który mnie bronił przed całym złem. Siedział koło mnie, ja mu pisałem ściągi i niech mnie tylko tknie ktoś, on mnie ratował. Chłopcy powiedzieli mi, że mają zespół rockowy. Poszedłem do basisty i on mi puścił Boba Dylana.
– Akustycznego czy elektrycznego?
– Elektrycznego. Myślałem, że oszaleję. Pamiętam, jak stałem na Małym Rynku w Krakowie, bo dowiedziałem się, że Supraphon wydał płytę Boba Dylana. I ja stałem tam dwie noce i dwa dni, żeby ją kupić. Poza tym kiedyś byłem w klubie. Tam się odbywały tzw. fajfy, różne zespoły grały na żywo do tańca. Przy płytach nikt nie tańczył, tylko na imprezach w domu i przy pocztówkach dźwiękowych. O, pocztówki dźwiękowe, ha ha..., The Shadows, Animals, The Troggs, ja takich rzeczy słuchałem wtedy. No i pamiętam, że jakiś zespół, nawet nie wiem jaki, nagle zaczął grać riff Whole Lotta Love Led Zeppelin. A ja zesztywniałem. Normalnie zwariowałem nagle, nigdy tego nie słyszałem. Porwałem mikrofon i zacząłem się wydzierać. Cały klub padł na podłogę, bo to były takie wtedy czasy, że jak była ekstaza to wszyscy się tarzali jak konie (śmiech). I ja tam coś śpiewałem, jakieś swoje wrzaski, a ludziom się to strasznie podobało. Drugi numer, który zagrali, to było Hey Joe Hendrixa, nigdy wcześniej też go nie słyszałem. Chłopaki z tego zespołu zaproponowali mi, żebym napisał im jakiś tekst. Napisałem pierwszy tekst – to był protest przeciwko ścinaniu drzew. Oni zaprosili mnie na próbę, żebym posłuchał, co oni zrobili z tym tekstem. Jak usłyszałem, mówię im: ,,O Jezu, ludzie. Odbieram tekst, tak się tego nie śpiewa. To jest protest song” . Wtedy oni: „jak taki mądry, to pokaż”. I siadłem, wziąłem mikrofon. Wiesz, jak się musiałem drzeć wtedy? I zaśpiewałem, a oni? Zatkało ich, więc mówię do wokalisty: ,,dobra, tak masz zaśpiewać”, a on na to: ,,Nie, nie. Tak ty zaśpiewasz. Tylko ty umiesz tak zaśpiewać, zostajesz”.
– Czyli to był Twój pierwszy zespół?
– Tak.
– A jak się nazywał, pamiętasz?
– Cechy, a ja potem zmieniłem nazwę na Biała 21. To był adres tej świetlicy, w której graliśmy. Potem się zmienili wszyscy, oni poszli gdzieś indziej, ja poszedłem gdzieś dalej.
– To wszystko oczywiście działo się już w Bochni?
– W Bochni, już tylko w Bochni. Gdybym został w Gnieźnie, to pewnie bym został naukowcem na 100%. Matematykiem. Chemia organiczna też mnie interesowała. Robiłem eksperymenty, o mało bloku nie wysadziłem (śmiech).
– Teraz przenieśmy się w czasie. Jako młodzieniec, zanim zacząłem sam grać na poważnie, jeździłem na różne festiwale. Do Jarocina, Poznania, Katowic. Trafiłem też, to był chyba pamiętny rok 1981 rok, na Pop Session w Sopocie, w Operze Leśnej. Tam wystąpił zespół TSA, ale instrumentalnie. Opowiedz jak trafiłeś do TSA?
– Poznałem ich w Nysie. Wcześniej grałem w zespole, też TSA, czyli Tarnowski Sektor A (zbieżność nazw to czysty przypadek). Pojechaliśmy do Jarocina, nie spodobaliśmy się, ale na mnie zwrócono uwagę. Bardzo poważną. Wtedy wygrał zespół instrumentalny TSA z Opola. Ale wcześniej ich poznałem w Nysie. Pojechaliśmy z naszym zespołem i wygraliśmy konkurs. No i tam, w pierwszy dzień jako gwiazdy zagrało jakieś Tajne Stowarzyszenie A. Oni byli takimi obdartusami, w trampkach, mieli brudne, stare wzmacniacze, gitary obdarte. Ja sobie myślę: ,,co to?”. A oni jak walnęli..., ja po prostu oniemiałem. Machel, Nowak, Niekrasz i na zastępstwie był Kapłoni. Ich perkusistę wzięli do wojska. Tam byli sami muzycy na tej sali, ale same pyszałki, takie wiesz bufony powiatowe. Nikt chyba nie zauważył, że to jest genialny zespół. Ja po prostu usłyszałem wtedy zespół moich marzeń, że grają tak jak nikt na świecie, że czekałem na to tyle lat. Ale sobie pomyślałem, oni w Opolu, ja w Bochni, co ja zrobię. Ale poszedłem do ich garderoby, a oni wyglądali jak żołnierze w okopach czyszczący broń. Inni to dziewczyny, wino, wódka, a oni cisza, czyszczą gitary, takie wiesz, normalnie wojsko rockowe. Naprawdę tacy skupieni po koncercie jeszcze oni byli. Kiedy wygrali w Jarocinie, Jacek Sylwin powiedział: ,,Wiecie co, jak byście mieli takiego wokalistę jak Piekarczyk, to kariera światowa. Helikopterami będą was wozić na koncerty”. Wtedy był czas „Solidarności”, wiesz, otworzył się świat, nagle wszystko było przed nami. Potem spieprzyli to stanem wojennym, ale chłopaki z TSA mieli mądrą muzykę i naprawdę dobrze ją wymyślili. To wszystko świetne było, nie do podrobienia. Oparte na prawdziwych korzeniach bluesowych i rockowych. Ja w ogóle nie wiedziałem, co to jest heavy metal przed nimi. Ale TSA nie wybrali propozycji wielkich gwiazd, nie będę nazwisk wymieniał wokalistów, którzy chcieli natychmiast odejść od swoich wielkich zespołów, będących wtedy u szczytu sławy. Oni wybrali nieznanego kolesia z Bochni.
– Marka Piekarczyka.
– Tak i dzięki temu do dzisiaj mogą grać, bo ja miałem inne podejście. Ja byłem już wtedy spokojnym gościem, 30-letnim, który wiedział, o co chodzi. Ja wiedziałem, czemu z nimi jestem. Ja nie czekałem na karierę, ja czekałem na taką muzykę, miałem pojęcia o tekstach i jak się chcę wyrażać, jak wyglądać i tak dalej. TSA jako jedną z nagród mieli występ na Pop Session w Sopocie w Operze Leśnej. Fama poszła w Polskę, poczta pantoflowa działała. Prasa, dziennikarze obudzili się dopiero po roku, bo odkryli, że to jest biznes. A ja przyjechałem autostopem w ostatnich brudnych spodniach, jakichś połatanych, koszulka brudna od betonu, bo na ciężarówce jakiejś jechałem, nie miałem kasy w ogóle. Przyjechałem, jakieś dziewczyny mi pożyczyły t-shirt, taki w paseczki, zrobiły mi jakieś tam warkoczyki. Wyszedłem na scenę i miałem się tylko ukłonić, że będę wokalistą TSA, a ja mówię: ,,Nie, nie, nie. Muszę zaśpiewać.” Ale co zaśpiewać, nie mieliśmy próby. ,,Zagrajcie bluesa. Ja zaśpiewam, ja zaimprowizuję”. Miałem doświadczenie – improwizowałem na ulicy. I tak powstały Trzy zapałki. Wcześniej śpiewałem ten tekst w Sektorze A, ale to była całkiem inna muzyka. To pierwsze nagranie mam. Tak powstał ten utwór.
– I właśnie wtedy stałeś się profesjonalnym wokalistą. Ale wcześniej imałeś się różnych zawodów.
– Tak. 46 różnych zawodów policzył mi jeden dziennikarz.
– A podobno przysłowiowa „Cyganka”, jak mówi legenda, przepowiedziała ci, że będziesz śpiewał.
– Indianka. Ja tak ją nazywam. Romka.
– Wiec to jest prawda?
– Tak. Później w końcu wywalili mnie z domu, bo byłem hippiesem. Przynosiłem wstyd ojcu i mieli na niego haka komuniści. Więc dogadaliśmy się, że muszę opuścić ich dom i już nie byłem na jego utrzymaniu. Zapytał: ,,Czemu masz takie długie włosy?”, a ja mówię: „Bo chcę być wolny”. A on: ,,Synu, jak chcesz być wolny, to bądź wolny na własny rachunek, pamiętaj wolność nigdy nie jest za darmo, zawsze kosztuje”. No i opuściłem dom. Ojciec był bardzo mądrym człowiekiem, dobrym, uczciwym i naprawdę zrobił świetną rzecz, a ja musiałem rozładowywać wagony z węglem, ale poczułem wolność.
– W jakimś sensie trochę ci pomógł, wypychając Cię z domu?
– Bardzo mi pomógł, ponieważ stałem się wolnym człowiekiem, naprawdę. Nauczyłem się pracować w wielu zawodach, zawsze liczyłem na siebie i zawsze pracowałem, nie dlatego, że miałem znajomości albo że byłem ładny i grzeczny, a dlatego, że dobrze pracowałem i za to mnie szanowali. Najwięcej pracowałem w rolnictwie. Chłop mnie zatrudniał. On miał gdzieś, czy ja mam długie włosy, czy nie. Jak ja chciałem pracować, to proszę bardzo. Umiem kosić, umiem robić powrósła, wiązać snopki, zadawać do maszyny do młockarni, kopać buraki, ziemniaki zbierać, ścinać kukurydzę. No i tak naprawdę dużo rzeczy potrafię w rolnictwie. A na budowach woziłem taką pieprzoną taczką, wiesz, drewnianą z drewnianym kołem, beton po deskach. No, bo nic mi nie chcieli dać innego do roboty.
– Kończąc wątek TSA, powiedz dosłownie parę zdań o Twoich, czasami trudnych, relacjach z Andrzejem Nowakiem.
– Czy ja wiem? Ja grałem Chrystusa. To nie jest tak, że grasz Chrystusa, a tu jesteś skurwysynem. On mi zrobił dużo krzywdy, był takim psychopatą troszkę, myślał tylko o sobie i wszystko musiało wyglądać tak, jak on sobie wymyślił. Był znakomitym gitarzystą, który czarował na scenie, czasami odlatywał w inną tonację, ale na szczęście był Stefan Machel
i trzymał to wszystko jakoś, ten cały zespół i do dzisiaj trzyma, bo on jest konkretem tego zespołu i naprawdę tym myślicielem ciężkiego, dobrego brzmienia, twórcą dobrego brzmienia TSA. A Andrzej był bluesowy i on dodawał takiego czegoś, takiej poezji gitarą. Wiesz, ja na szczęście nie byłem taki metalowy, tylko byłem bardziej soulowy i poezję nawet śpiewałem i lubiłem inne teksty, więc ja w zderzeniu z Jackiem Rzehakiem, który pisał takie teksty, które jak jedna pani napisała: ,,brzmią jak wolne tłumaczenie z norweskiego”, dodawałem trochę poezji. Jak widzisz, gdzieś poezję w tekstach TSA, to jestem ja, zawsze. Tak to się zrównoważyło, to było coś naszego, a nie jakieś skrajne AC/DC o tych facetach
w ciężarówkach pijących piwo gdzieś tam i o dziewczynach tylko.
– Ale gdzieś tam znowu zeszliście się z Andrzejem, wróciliście do grania razem.
– Graliśmy w Stanach, trochę mnie wyrąbał na kasę, nieważne. No cóż, ja nie mam czegoś takiego, że noszę w sercu urazę. Andrzej miał oczywiście zawsze głupie pomysły, takie personalne, on chciał grać z chłopakami z Budki Suflera. Ja się nie zgodziłem.
Ale w przypadku TSA jakoś nie umiałem odmawiać. Miałem ten zespół w moim sercu. Kiedy napisał do mnie Andrzej i podpisał się ,,Andrzej Nowak i Stefan Machel”, to wymiękłem od razu, jak zobaczyłem te dwa nazwiska. Wtedy odpisałem i zorganizowałem koncert
w Jarocinie z okazji 40-lecia festiwalu. To był 2021 rok. Później graliśmy jeszcze razem. Niestety w styczniu 2022 Andrzej zmarł.
– Wspomniałeś o Chrystusie. Powiedz coś o swoim dość długim epizodzie w rock operze Jesus Christ Superstar. Śpiewałeś tę partię prze wiele lat. Pasowałeś do tej roli Chrystusa, jak sądzę idealnie! Powiedz coś o tym. Jak Gruza Cię odnalazł, jak to było?
– Pierwsze moje spotkanie z Jesus Christ Superstar to było wtedy, kiedy byłem hippiesem i chodziłem do Beczki w Krakowie. To był klub przy kościele, chyba franciszkanów albo dominikanów. I tam przyjeżdżali zakonnicy i przywozili różne rzeczy ze swoich wyjazdów, a jeden przywiózł Jesus Christ Superstar. Siedzieliśmy tam, a on na ekranie prezentował przeźrocza ze zdjęciami z tej płyty, teksty i puszczał muzykę. Ja po prostu zamarłem. Normalnie oszalałem. Tylko, że najlepsza rola tam, to była rola Judasza. Mnie się światełko zapaliło. Nie wszyscy wiedzą, ale nawet chciałem się dostać do szkoły teatralnej, żeby zostać aktorem, ale zrezygnowałem po egzaminach, które zdałem.
– Zdawałeś do szkoły teatralnej w Krakowie?
– W Krakowie. Studiowałbym razem z Anią Dymną, bo to mój rocznik jest. Potem sobie uświadomiłem, że grałbym piąte drzewo, w siódmym rzędzie przez ileś tam lat, zanim coś mi dadzą i wycofałem się. Ale pewnego dnia zadzwonił do mnie Jerzy Gruza i mówi: ,,Czy Marek Piekarczyk? Słyszałem, że pan śpiewa?”. Wojtek Korzeniewski (impresario, producent telewizyjny, manager zespołu Kombi – przyp. autor) powiedział mu o mnie. W 1985 roku Gruza zatelefonował do niego, byli kolegami i powiedział: ,,Wiesz co, ja tutaj Jesus Christ Superstar realizuję w Gdyni. Ty masz zespół Kombi. Dałbyś mi zespół, to podpiszemy kontrakt, zarobią sobie chłopaki. Wiesz, potrzebuję rockowy zespół, bo to jest rock opera”. A Wojtek mówi: ,,Co ty! Weź TSA, to jest zespół idealny, hippiesi! A wokalista to prawdziwy Jezus!”. Gruza na to: ,,Jezus? Ja mam tu takich dwóch, ale oni ciency jacyś są. To niech do mnie przyjedzie”. Pojechałem przed Sylwestrem do Gdyni. No i jak stanąłem przed nim, to spojrzał na mnie i mówi: ,,No, mam Jezusa”. Od razu! Nawet nie wiedział, jak śpiewam. Jakąś kasetę mu przywiozłem, on tak słucha, mówi ,,Ja nie rozumiem, co ty tam śpiewasz” i myślał, że ja będę takim heavy metalowym Jezusem. Będę siedzieć w skórze, buciorach, szarpał się z Judaszem. A ja Pismo Święte, apokryfy, ikonografia, szata biała, taka chałata zwykła, prosta szmata. Jak mu wyszedłem, to go zatkało. Mówi: ,,Mam Jezusa, powiedz mi jeszcze, że Twój ojciec ma na imię Józef, a matka Maria”. Odpowiedziałem: „Tak, panie reżyserze!”.
I pamiętam, że Gruza wyjechał do Londynu po licencję żebrać, nie było go trzy miesiące. Ja namówiłem kolegów, żeby przyjechali i robili próby. Oryginalną muzykę z płyty trzeba było wyprostować, żeby się dało z orkiestrą zagrać, żeby balet mógł zatańczyć, soliści zaśpiewać, chór. Było strasznie dużo elementów. Kiedy w teatrze ogłosili na tablicy skład Jesus Christ Superstar, to początkowo mnie tam nie było. Zatrudniono w ogóle innych muzyków. Ale kiedy Gruza wrócił, to zrobił „porządek”. Od razu zapytał: „Gdzie jest Piekarczyk? Gdzie jest TSA? Z sali prób orkiestrę z TSA proszę!”. Wszystko poustawiał. Nawet dyrygentowi orkiestry powiedział, że ma mnie słuchać. Ja wtedy na scenę wszedłem boso. Ludzie w teatrze pytali mnie ,,A pan co tak ściągnął te buty?”. Wtedy im powiedziałem: ,,Wpuściliście mnie na waszą scenę, to nie wejdę w buciorach. Na boso, ja uszanuję to miejsce”.
– Nie mogę tego pytania nie zadać. Jesteś w ciągu ostatnich lat najbardziej rozpoznawalny jako osobowość telewizyjna znana z The Voice of Poland. Powiedz mi, jak się odnajdujesz w telewizji, czy uważasz, że te programy typu „talent show”, rzeczywiście są dobrą ścieżką i dają możliwość rozwoju kariery, czy to jest tak, że tylko bardzo niewielu się udaje, a tak naprawdę to jest tylko zwykłe show telewizyjne?
– Wiesz, to jest takie na dwoje babka wróżyła. Jeśli chodzi o telewizję najpierw powiem tak – ja nie lubię być w telewizji, ale mam takie szczęście, że jej nie zauważam. Dla mnie nie ma znaczenia, czy rozmawiam z tobą, czy dookoła mnie są kamery. Ja tego w ogóle nie widzę, ja nie wiem, co się dzieje ze mną. Ale ja taki jestem. Wszędzie jestem ten Marek.
– Nie przejmujesz się kamerami po prostu.
– Ja widzę, że są, ale nie zwracam na nie uwagi. W ogóle mnie nie męczy, że tam siedzi siedem milionów ludzi przed telewizorami, czy tam ileś, i ogląda to. Nie interesuje mnie to. Ja widzę jednego człowieka. Zawsze się śpiewa do jednego człowieka w największej hali i zawsze się mówi do jednego, tak jak teraz mówię do ciebie. Wracając do pytania. Byłem w tarapatach finansowych, kiedy zadzwonili do mnie z telewizji. Na kredyt we frankach na starość dom kupiłem, z ogromnym ogrodem, pięknym. Zima przyszła, słuchaj przerąbane, i zadzwonili! ,,Chcielibyśmy pana zaprosić do The Voice of Poland”, a ja nie wiedziałem w ogóle, co to jest. Ja mówię ,,Ja się nie nadaję”. ,,Panie Marku, prosimy, tak długo pana szukaliśmy”. Szukały mnie dziewczyny z firmy Rochstar – producenta programu. Nikt nie chciał im dać numeru mojego telefonu. Mówię: ,,Dobra. Wyślijcie mi na adres maila linki do tego programu, mniej więcej jak to wygląda, ja się muszę zorientować i kiedy mam decyzję podjąć?”. ,,Dzisiaj, bo w poniedziałek pan musi być na castingu”. ,,Castingu? W życiu nie pójdę na żaden casting!”. ,,Panie Marku, ale tu chodzi o dobranie zespołu. Nie, chodzi o pana. Pan Rinke Rooyens, szef firmy Rochstar, się uparł i dyrektor telewizji to samo. Musi pan być, ale chodzi o to, żeby dopasować całą grupę. Myślę sobie: „Jezu, ty głupku, twoja teściowa poszła do Częstochowy, poszła modlić się, żebym dostał jakąś propozycję, która mnie uratuje finansowo. A ty tu teraz marudzisz”. No i zdecydowałem się. Spodobały mi się przesłuchania w ciemno. Siedzisz sobie, a tam z tyłu ktoś śpiewa. Nie wiesz, kto to, czy to dziewczyna, czy jakiś facet, który udaje dziewczynę? Tylko słuchasz i musisz wybrać. Spodobało mi się. A jeszcze odzyskałem płynność finansową dzięki temu.
Ja tego nie nazywam „talent show”. To jest właściwie okazja dla ludzi, którzy kochają śpiewać. Mają jednak odwagę, bo ja bym nie miał, ja ich podziwiam. To jest okazja, żeby zaśpiewać, nawet jak się nie odwrócisz. To i tak pokazują niektórych ciekawszych, że fajnie zaśpiewali i widzi ich kilka milionów ludzi. Gdzie masz takie studio? Nie ma. Piękne światła, dobrze zagrane. Zespół świetnie gra. Świetne aranżacje. Fajnie ubrani. Wszystko jest takie wiesz, dobre. To, co z tego wyniknie, to jest całkowicie inna sprawa. Ja uważam, że to jest dobry start dla każdego, jak się dobrze przedstawi. Tylko większość z tych ludzi debiutujących raczej chce się popisywać, a to trzeba pokazać, kim jestem, trzeba pokazać siebie. Swoją osobowość, bo tylko wtedy ludzie cię pokochają. Ja im to tłumaczę. Bądź sobą, ty jesteś najważniejszy, najcenniejszy. Ludzie czekają na ciebie, a nie na jakiegoś kopistę Zbigniewa Wodeckiego.
– Jest taka legenda, że to zawsze Ciebie rzucały kobiety, a nie Ty, i że podobno gdyby jedna z nich tego nie zrobiła, to zostałbyś magazynierem.
– W Hucie Lenina. Pierwsza moja miłość, największa, Krysia, która była zakochana, chodziła taka zakochana i w końcu sam się zakochałem, przepadłem. Kiedy mnie rzuciła, taki byłem nieszczęśliwy, że przez dwa lata nic nie robiłem. Studiowałem filozofię, psychologię, no i Dostojewskiego całego przeczytałem, plus takie rzeczy jak Ericha Fromma Zapomniany język. Chodziłem na seanse w DKF. Widziałem filmy Felliniego, wszystkie. Kiedyś przez jeden miesiąc oglądaliśmy wszystkie najważniejsze filmy skandynawskie z kolegami. Całego Bergmana widziałem. Kto widział wtedy Siódmą pieczęć?
– To wszystko działo się, już kiedy rzuciła Cię Twoja miłość?
– Tak! I ja wtedy byłem w szoku. Kupiłem sobie gitarę za pierwszą robotę, w magazynie spożywczym skrzynki nosiłem, jako jedyny maturzysta i jedyny, który nie należał do partyjnych związków młodzieżowych, nie pił. Wszyscy mieli wrażenie, że jestem kapuś. No, nieważne i za nich musiałem pracować, a oni leżeli pijani. Ważne jest to, że zacząłem grać. Rom Maciek, fajny, jedyny, którego ja potrafiłem opanować, kiedy wywijał stołkiem w knajpie, to po mnie dzwonili, bo był bezbronny przy mnie. Nie wiem, lubił mnie i ja go bardzo lubiłem. A on czuł, że ja go szanuję, on taki przystojny, taki skurczybyk, tylko wódkę lubił, niestety. Jak to Indianin. I on mi sprzedał gitarę, i pokazał mi kilka akordów, i te kilka akordów wystarczyło, żebym siadł sobie na ławce i zaczął śpiewać piosenki. I zacząłem wtedy wymyślać, znaczy wcześniej troszkę to robiłem, jeszcze jak byłem z nią, ale wtedy tak zacząłem na poważnie. Pisałem teksty, dużo poezji, eseje jakieś. Do teatru zacząłem chodzić. Czyli po prostu dostałem takie podwaliny. W świecie rockowym, kiedy się pojawiło TSA, to ja byłem gościem trzydziestoletnim, żona i dziecko, który już jadł z niejednego pieca, nie bałem się życia, spałem na podłodze, nie martwiłem się tym. Potrafiłem gotować, prać, sprzątać. wszystko potrafiłem. Zarobić pieniądze na wszystkim i nie wstydziłem się tego, ale też miałem podstawy. Filozofia, psychologia, poezja, wspaniała poezja, taka największa, światowa.
– Można powiedzieć, że Ty na tle innych rockmanów byłeś wtedy intelektualistą?
– Właśnie chyba taki byłem, ale nie obnosiłem się z tym. Ludzie, którzy jadą gdzieś indziej, na inny biegun, w kosmos latają, bez narkotyków, bez alkoholu czują się lepsi. A ja nawet nie wpadłem na pomysł, żeby się tak czuć. Dla mnie to była moja siła. Ja po prostu miałem taki świat i nie uważałem, że to jest lepszy świat od innego świata. Po prostu moi koledzy mieli swój. Miałem podwaliny. Popatrz na tekst Maratończyka: ,,Wciąż biegnę i biegnę, i dobrze mi z tym. Nic co biegnące, nie jest mi obce. Biegnę, więc jestem, lecz nie wiem kim. Biegnę, choć czasem brakuje mi sił. Przed nikim nie uciekam, po prostu gnam. Nikogo nie gonię, biegnę więc nie stoję. W tym swoim biegu mam własny styl. Kto biegnie, nie grzeszy, uwierzcie mi”.
– Marek, jesteś znakomitym rozmówcą, naprawdę wspaniale się z Tobą rozmawia, ale już czas na ostatnie pytanie. Wiem, że Twoją pasją jest dom i ogród. Ale powiedz, co jeszcze robi Marek Piekarczyk w domu. Czym się interesujesz? Zbierasz znaczki?
– Nie. Kiedyś grałem w piłkę. Byłem lewonożny, strzelałem bramki. Byłem chyba dobry. Miałem dwanaście lat, kiedy strzeliłem gola lewą nogą przez głowę do tyłu nożycami. Nie zdarza się na świecie. Jak walnąłem w prawe okienko…
– Kiedy już się zmęczysz pracą w ogrodzie, to czytasz, słuchasz muzyki?
– Mam 5 tysięcy książek, wszystkie kupiłem, są moje. Część mi ukradli, tyle zostało. Ale wciąż kupuję.
– Czyli dużo czytasz?
– Właśnie nie mam czasu. Mam tak dużo pracy, że zasypiam od razu. Czytam, czytam i zaraz odjeżdżam. Ale jestem taki, że ciągle wracam do Stu lat samotności. Jestem walnięty. Kupiłem chyba 15 albo 20 egzemplarzy. Daję w prezentach i zawsze piszę: ,,Nie pożyczaj, bo nie wraca”. W ogóle lubię Márqueza, chociaż pieprzonym komunistą jest. To jest jedyny komunista, którego kocham.
– A Twój ogród?
– Duży jest. 25 arów. 200 hortensji. Jak jest jakiś gatunek, którego nie mam, to przynoszę i sadzę, i kwitnie wszystko. Szklarnia 14 metrów długa, 4,5 wysoka, 7,5 szeroka. Wiesz, jakie pomidory, jakie zioła, jakie ogóreczki. Praca w nim to czysta przyjemność dla mnie. Marzenie.
– Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Do zobaczenia przy okazji kolejnego koncertu.
Współpraca: Julia Liecau i Kacper Chojnowski – Radio Sfera