Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Aktor powinien być anarchistą

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Tomasz Dorawa

Z Ewą Wójciak – aktorką i wieloletnią dyrektorką legendarnego Teatru Ósmego Dnia – rozmawia Maurycy Męczekalski

– Urodziłaś się w Poznaniu, jesteś absolwentką Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, tu powstał i ma swoją siedzibę Teatr Ósmego Dnia. Poznań to Twoje miasto? 

– Tak. Urodziłam się w Poznaniu, na Jeżycach. Moja rodzina miała tam przed wojną dość spory majątek – kilka kamienic, które należały do dziadka, który jednak „szczęśliwie” przepisał je na pewną panią, z którą dzielił wówczas życie po śmierci babci… W ten sposób uwolnił mnie od problemów bycia kamienicznikiem, od czyścicieli kamienic itd. … I od majątku. Kończyłam w Poznaniu studia, polonistykę, podobnie jak moja mama przed wojną. Ojciec natomiast z Poznania przeniósł się na prawo do Lwowa, kontestując endecką, antysemicką atmosferę poznańskiego uniwersytetu.

– Jak trafiłaś do Teatru Ósmego Dnia i jak teatr odmienił Twoje życie? 

– Do teatru trafiłam jeszcze w ostatniej klasie liceum. Byłam niepogodzona z rzeczywistością,
z systemem, szukałam jakiejś niszy, która pozwoliłaby mi podjąć działania, jakichś ludzi, którzy mieli te same przekonania i wolę sprzeciwu. Tak się szczęśliwie złożyło, że w Poznaniu było takie miejsce i byli tacy ludzie. Kolega z wyższej klasy przedstawił mnie Leszkowi Raczakowi (współtwórca Teatru Ósmego Dnia – przyp. M.M.), no i tak się ta droga zaczęła.

– Wasze spektakle  w czasach PRL-u nazywaliście „godziną wolności, którą trzeba dobrze wykorzystać”. Jak się czuliście jako opozycjoniści i artyści, których twórczość była odrzucona przez system?

– Teatr od samego początku był miejscem, w którym wyrażaliśmy otwarcie nasze przekonania. Chcieliśmy mówić o wolności i prawdzie. Chcieliśmy też szukać innego języka i innego kontaktu z widzem. Kontestowaliśmy rzeczywistość polityczną, kontestowaliśmy też tradycyjne formy teatru. Czuliśmy się związani z potężną rewolucją młodzieży w 1968 roku. przewracaliśmy utarte kanony i nie interesowały nas alianse z systemem. Liczyliśmy się z konsekwencjami: byliśmy outsiderami, nie oczekiwaliśmy pochwał i nagród.

Chcieliśmy walczyć z tym systemem, z konformizmem, z zakłamaniem. A więc i z ówczesną władzą. Zdawaliśmy więc sobie sprawę z zagrożeń. Doświadczaliśmy ich. Spotykały nas różne szykany: próba wymazania ze sfery zjawisk artystycznych tego czasu (zakaz pisania o teatrze), represje policyjne (byliśmy pod presją Służby Bezpieczeństwa ), problemy z przetrwaniem ekonomicznym. Byliśmy jednak bardzo silnym zespołem, świadomą wspólnotą, światem alternatywnym. No i jednak było też trochę podobnych ludzi wokół.

– W końcu spektakle, które realizowaliście znalazły swoje miejsce w kościołach, chociaż postrzegam Was jako ludzi całkowicie świeckich, dość od Kościoła odległych. Jednak Kościół pełnił wtedy ważną rolę dla opozycji. Nie było problemów ze współpracą z klerem?  

– Tak, jesteśmy ludźmi świeckimi, jak to nazwałeś, a mimo to przez blisko dwa lata graliśmy w kościołach i salach przykościelnych. Niekiedy nawet zagospodarowywaliśmy ołtarze, a ja nawet kiedyś śpiewałam z... ambony. To były dziwne czasy (lata 1983–86). My graliśmy wtedy po prostu nasze przedstawienia. Nie recytowaliśmy poezji patriotycznej, nie odgrywaliśmy romantycznej literatury. I, tak naprawdę, nikt tego od nas nie wymagał. Mówiliśmy swoje, choć czasem, w kościelnych nawach brzmiało to bluźnierczo. Kościół katolicki, mimo, iż trudno sobie to dziś wyobrazić, był wtedy otwartym miejscem, azylem dla nieprawomyślnych artystów i nieprawomyślnych widzów.

– Z „Ósemkami” współpracowali znakomici twórcy jak Stanisław Barańczak, Jan A.P. Kaczmarek, Ryszard Krynicki i wielu innych. Wasz teatr przyciągał ludzi wybitnych. Przez wiele lat byliście, a w zasadzie jesteście do dziś, prawdziwym centrum niezależnej myśli. 

– Stanisław Barańczak był jednym z założycieli Teatru Ósmego Dnia, który powstał na poznańskiej polonistyce i początkowo był teatrem poezji. Jednak wkrótce Stanisław Barańczak stał się jednym z najważniejszych współczesnych poetów, a poeci Nowej Fali, której był wybitnym przedstawicielem bardzo angażowali się w sprawy rzeczywistości społecznej. Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser i inni to był głos buntu tak nam bliski, to był nasz głos.

Często odwoływaliśmy się do ich wierszy, oni także byli naszymi widzami. Powstało słynne przedstawienie „Jednym Tchem”, w którym wykorzystano wiersze z tomiku pod tym tytułem. Byliśmy też wspólnikami w konspiracji. Stanisław Barańczak oficjalnie wsparł Komitet Obrony Robotników, w którego działania my także byliśmy zaangażowani. Podobnie zresztą jak i poeci tej formacji z Ryszardem Krynickim. Wszyscy też ponosiliśmy konsekwencje tego zaangażowania.

Atakowana władza odgryzała się we wszystkie możliwe sposoby: cenzura, zakaz grania spektakli, zakaz publikacji, zatrzymania, procesy... W końcu Barańczakowie zostali zmuszeni do opuszczenia kraju, my także parę lat później zostaliśmy z Polski wyrzuceni na polityczną emigrację…

Chcę pokazać, że poeci Nowej Fali, wielu także innych artystów, zwłaszcza teatrów – wtedy studenckich – to było zjawisko formacyjne, kulturotwórcze. Znacznie więcej niż literatura i więcej niż teatr. Tej postawie zostaliśmy wierni. Odkąd wróciliśmy do Polski w 1990 roku nie tylko tworzymy i gramy przedstawienia, ale staramy się kreować ośrodek niezależnej myśli i krytycznej postawy wobec świata. Zapraszamy zarówno artystów, w tym wielu młodych, ale też intelektualistów, aktywistów, społeczników i prowokujemy otwartą dyskusję.

– Większość Waszych przedstawień to kreacje zespołowe. Reżyserujecie wspólnie. To dość nietypowa sytuacja. W teatrze z reguły „rządzi” reżyser. Jak powstają spektakle Teatru Ósmego Dnia?

– Kreacja zespołowa to jedno z haseł kontrkultury. Równość, sprawiedliwość, zespołowość, partnerstwo. Potraktowaliśmy te hasła poważnie, choć to może bardzo trudna droga twórcza. Odrzucenie lidera, silnego przywódcy, guru na rzecz grupy, wspólnoty, braterstwa to czasem droga przez mękę do osiągnięcia artystycznej doskonałości.

Jednak ten sposób pracy ufundowany na naszym nieufnym stosunku do władzy i artystycznie realizowany poprzez  improwizację zespołową stał się naszym znakiem firmowym. Doskonaliliśmy to latami, nabraliśmy z czasem umiejętności pisania na scenie, kreowania świadomego znaku teatralnego. No cóż..., już w 1981 roku pisałam w swoim manifeście: „Aktor winien być anarchistą”.

– Jesteś jedyną kobietą w zespole. Przez wiele lat byłaś dyrektorką teatru. Jak pracuje się z samymi facetami? 

– W Teatrze Ósmego Dnia od początku większość stanowili mężczyźni. Nie miałam więc problemu z tą współpracą. Czasem myślę, że kobiety mają większą wolę kompromisu, chętniej się dzielą swoją wiedzą i energią twórczą, rzadziej przejawiają skłonność do sprawowania władzy bezwzględnej. Chyba się nie pomylę jeśli powiem, że kobiety znacznie rzadziej stają się przywódczyniami sekt? A więc pracowało mi się i pracuje nadal z facetami doskonale.

– Na naszej teatralnej KLAMRZE widzieliśmy wiele „salowych” przedstawień „Ósemek”, ale przecież istotną częścią Waszej działalności są spektakle plenerowe. Dzięki nim zwiedziliście cały świat. Opowiedz naszym czytelnikom o najbardziej ciekawych, egzotycznych miejscach, w których graliście.

– Tuż po powrocie z emigracji, w pierwszych latach wolności w Polsce ludzie nie mieli wielkiej potrzeby chodzenia do teatru. Było tak wiele różnych obszarów aktywności, tyle bodźców, że zastrzeżona dla elitarnej publiczności sala teatralna stała się duszna. Zdecydowaliśmy więc, że wyjdziemy do ludzi: na ulice, place, podwórka. Było to dla nas także wyzwanie artystyczne: nowy język, nowe relacje z widzem, nowa przestrzeń.

Pierwszy duży plener to był „Sabat” – spektakl , w którym podjęliśmy ważny wtedy dla nas temat (jakże profetycznie) - próby przejmowania duchowej władzy w Polsce przez Kościół katolicki. Inspirowały nas wątki inkwizycji, polowań na czarownice, słynne dzieło „Młot na czarownice”, katolicki traktat o czarownictwie. Zrobiliśmy przedstawienie wielkie, intensywne, bogate inscenizacyjnie.

Szybko zostało dostrzeżone i posypały się zaproszenia na festiwale teatralne. Wystawa światowa EXPO w Lizbonie zaproponowała nam wówczas sfinansowanie kolejnego spektaklu, który przez kilka miesięcy towarzyszył wystawie,  a potem stał się fundamentem plenerowej  „Arki “. Arka, poświęcona współczesnym nomadom, uchodźcom, stała się kolejnym, naszym „eksportowym“ przedstawieniem i objechaliśmy z nią pół świata.

Podróżowaliśmy po całej Europie, byliśmy w Azji i wiele razy podróżowaliśmy do różnych krajów Ameryki Łacińskiej. W Bogocie, Caracas i Santiago de Chile graliśmy dla tysięcy ludzi, byliśmy przyjmowani niezwykle gorąco, to o czym mówimy okazało się bardzo bliskie tamtej publiczności. Pokochaliśmy Amerykę Łacińską i jej społeczeństwa – mocno zaangażowane w sprawy społeczne i polityczne.

Inny kierunek naszych podróży to były Stany Zjednoczone, gdzie graliśmy... „Teczki”, nasz dokumentalny spektakl, oparty na naszej opozycyjnej historii z użyciem autentycznych tekstów m.in. raportów Służby Bezpieczeństwa. Tekst został przetłumaczony na język angielski i po angielsku go graliśmy... W Nowym Jorku, na Manhattanie było to 25 przedstawień. I choć byliśmy na początku bardzo onieśmieleni – okazało się, że „Teczki” wydały się amerykańskiej publiczności bardzo interesujące.

 Doświadczenie inwigilacji, służby specjalne, to są tematy wciąż bardzo gorące i bardzo obecne w życiu amerykańskich obywateli, od McCarthy’ego po Snowdena. Potem jeszcze wiele razy podróżowaliśmy do Stanów - graliśmy na uniwersytetach Yale, Princeton, Indiany i Michigan, pracowaliśmy ze studentami i zawsze były to niezwykle ciekawe doświadczenia.

– Powróćmy na chwilę do Waszej działalności opozycyjnej. W końcu zostaliście zmuszeni do emigracji. To było w latach osiemdziesiątych, w stanie wojennym. Jak przetrwaliście tamten mroczny czas? Co robiliście na emigracji?

– Na emigracji robiliśmy teatr, podróżowaliśmy, graliśmy gdzie nas zapraszano i próbowaliśmy przetrwać… Nie było nam łatwo, mieliśmy wciąż polskie paszporty, nie zdecydowaliśmy się na przyjęcie oficjalnego statusu politycznego uchodźcy w żadnym kraju... Nie mieliśmy więc bezpieczeństwa socjalnego, słono płaciliśmy za wizy do wszystkich krajów, bo, mało kto już pamięta, że podróżowanie  po Europie nie było kiedyś tak łatwe jak jest dziś.

– A jak odnajdujesz się we współczesnej Polsce? Ja dobrze pamiętam czasy PRL-u, kiedy „program partii był programem narodu”, telewizja nie była polska, tylko partyjna i uprawiała prymitywną propagandę, powszechne były kariery ludzi niekompetentnych, ale posiadających właściwą legitymację partyjną. Czy dostrzegasz dzisiaj jakieś analogie, czy obecna Polska nie przypomina Ci trochę tej ze słusznie minionych czasów?

– Na to pytanie odpowiadam w momencie, gdy w Polsce trwają wielkie protesty uliczne, które rozpoczęły się jako reakcje na ogłoszenie tzw. Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji… Więc odpowiem o pytanie o analogie. Wśród nich jest oczywiście nieudolność,  bezczelność władzy, jej totalitarne zapędy, jej prymitywizm, jej umysłowa i fizyczna brzydota… Ale jest jeszcze jedno podobieństwo.

Pamiętam rok 1988, kiedy to w Polsce poniosły całkowitą klęskę próby strajków. Pamiętam zdjęcia ze światowej prasy (byliśmy wówczas na emigracji) jak pokonani i osamotnieni przywódcy Sierpnia wychodzili ze Stoczni… I potem nagle, rok później... runął berliński mur. Tego co dziś dzieje się na ulicach Polskich miast i miasteczek jeszcze niedawno nie wyobrażaliśmy sobie. Narzekaliśmy na polską młodzież, że nie włącza się dość w obronę sądów i Trybunału Konstytucyjnego, że jest konformistyczna i konsumpcyjna. I nagle! Najbardziej masowe demonstracje od 1989 roku. Wspaniałe! To wygląda jak rewolucja!!!

– Jesteśmy u progu zimy, wiec pozwól się trochę rozmarzyć. Opowiedz o  Waszym domu w Chorwacji. Co to za miejsce? Czy dużo czasu tam spędzacie?

– Taaaak. Mamy dom w raju. Ale to nie jest historia bogatego mecenasa, który kupuje sobie dom w jakimś śródziemnomorskim kraju. Nigdy nie planowaliśmy takiego przedsięwzięcia, nie mieliśmy na to pieniędzy, do Chorwacji pojechaliśmy spontanicznie w pewne okropnie deszczowe lato i popadliśmy w zachwyt. To niewiarygodnie piękny kraj z tysiącami wysp
w turkusowym morzu, białymi skałami Alp Dynarskich i soczystą zielenią pinii i winorośli. Trudno nie zakochać się na zawsze.

Zamieszkaliśmy w wiosce Borje, w domu na skale, nad morzem u pewnej starszej już pani. Aida pochodziła z Bośni, jej rodzina miała bardzo szlachetne, arystokratyczne, tureckie korzenie. Ojciec był ministrem u Tity – no i wybudował sobie daczę, jak na ministra przystało. Gdy tam przyjechaliśmy Aida była już tragicznie sama  rodzice nie żyli, jej jedyny syn zginął w czasie oblężenia Sarajewa. Zaprzyjaźniliśmy się, staraliśmy się nią opiekować, pomagać, a ona traktowała nas jak swoje dzieci. Przyjeżdżało do tego jej domu wówczas wielu jej krewnych, Bośniaków z Sarajewa: poznawaliśmy tę straszną wojnę przez ich świadectwa, długie rozmowy do rana. To było wstrząsające, ale i fundamentalne doświadczenie. Zaprzyjaźniliśmy się też z niewielką lokalną społecznością i po jakimś czasie zostaliśmy uznani za swoich co napawało nas dumą. Przestrzeń, światło, zapach, ogrom niebieskiego nieba, kryształowe morze. I wspaniałe wino.

– Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Chorwacji.

pozostałe wiadomości