Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Z Łodzi przez Kutno do Nowego Jorku

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Maurycy Męczekalski

Z Michałem Urbaniakiem, światowej sławy polskim jazzmanem, rozmawia Maurycy Męczekalski

– Kończyłeś Liceum Muzyczne w Łodzi. Jesteś uznanym  multiinstrumentalistą. Jaki był Twój pierwszy instrument i pierwsze muzyczne fascynacje?

– Pierwszym instrumentem były (i chyba do dzisiaj są, chociaż życie mnie nie pieści w tym temacie) skrzypce, oczywiście muzyka klasyczna i plany były takie, że ja miałem być wirtuozem skrzypiec!

Moja mama miała cudowne dziecko, jedynaka, który w wieku dziewięciu lat grał z orkiestrą symfoniczną w garniturze. Grałem też w krótkich spodniach, to mamy robota (śmiech). Potem zakochałem się najpierw w bluesie, potem w jazzie i tak to jakoś poszło dalej...

– Czyli odbyłeś drogę przez bluesa do jazzu?

Gdy teraz patrzę na swoje życie i na historię tego wszystkiego, stwierdzam, że to było to samo. Przecież blues to był jazz. Big Bill Broonzy, Bill Haley i boogie-woogie, to też dla mnie wtedy był jazz. Dopiero potem to się zaczęło komplikować, ludzie zaczęli coś dodawać, ale ważne, że korzeń, z którego ta muzyka wyrasta – włącznie z prawdziwym hip hopem – jest ten sam. Potem oczywiście doszły jeszcze inne elementy i tak powstał jazz. Co do bluesa, to kolejna moja płyta, którą kończę, będzie się nazywać „Kind of Blues” i nagrywam ją w Chicago z bluesmanami z zespołu Buddy Guya. Oni zupełnie inaczej grają moją muzykę, bardzo się cieszę i jestem szczęśliwy, że taki projekt powstaje.

Skąd jako młody chłopak czerpałeś jazzowe inspiracje?

– Wszystko się zaczęło od Willisa Conovera, to on grał i Billa Haley'a i Big Billa Broonzy'ego, dużo tego było. Brzmieniowo królowała gitara i back beat, potem nadeszła era big bandów. Słuchało się tego, co Willis puszczał w Jazz Hour. Ja nie miałem magnetofonu, zresztą mało kto wtedy go miał. Nagrywałem te programy na enerdowską przystawkę magnetofonową. Kładło się taką głowicę na adapter, nagrywało na taśmę i następnego dnia można było odsłuchać audycję. Jak się pojawił magnetofon Melodia – to już był luksus i rarytas – na tym to już słuchaliśmy ze Zbyszkiem (Namysłowskim) i Giant Steps Coltrane'a, i inne dziwne, bardziej skomplikowane rzeczy. Miałem to szczęście, że z bluesa prosto wszedłem w taką muzykę, o którą wcześniej zahaczyli Wojtek (Karolak) i Zbyszek. ale oni byli skupieni na cool jazzie, a ja nie znałem takiego „białego” jazzu. Ja z bluesa trafiłem od razu do Horace'a Silvera, The Jazz Messengers. U mnie wszystko musiało mieć groove. Dlatego byłem trochę między generacjami, a poza tym zawsze byłem najmłodszy, zresztą do dzisiaj się tak czuję.

– Wróćmy na chwilę do Twojego pierwszego instrumentu. Mimo tego, że jesteś skrzypkiem, podobno nie lubisz skrzypiec w jazzie.

– Skrzypce w jazzie są instrumentem tragicznym. Jest to słodki instrument. Oczywiście ja mam w swoim dorobku sporo płyt, na których gram na skrzypcach, a z których jestem dumny, ale była to horrendalna praca. Miałem w sumie szczęście, że nie udało mi się w końcu pogodzić klasycznej gry na skrzypcach z jazzem. Miałem siedem lat przerwy, w trakcie której grałem tylko na saksofonach, na gitarze i na flecie i wtedy zdążyłem zapomnieć, jak się gra na skrzypcach.

– Jesteś wykształconym skrzypkiem, ale na pozostałych instrumentach uczyłeś się grać samodzielnie?

– Tak, żadnej lekcji nigdy nie miałem. Zacząłem od gitary i to było tak trudne, że musiałem grać w rękawiczkach, bo palce mnie bolały. Profesor od skrzypiec, gdy to zauważył, wyrzucił mnie z klasy i kategorycznie zabronił grać na gitarze, musiałem się ukrywać. Wtedy kolega, świętej pamięci Jerzy Bożyk, genialny muzyk, pianista, który grał i śpiewał jak Ray Charles, w każdej tonacji tak samo, niesamowity ewenement, mówi do mnie: – Słuchaj stary, w Widzewie mamy taki zespół jazzowy, przyjdź, może spróbowałbyś pograć na sopranie. Sześć tygodni później grałem już z nimi koncert. Pamiętam, było to w Kutnie, świętej pamięci Marek Karewicz grał wtedy na trąbce.
I to był pierwszy koncert jazzowy, jaki grałem.

– Graliście wtedy jazz tradycyjny, dixieland?

– To był dixieland, klasyczny jazz, zespół nazywał się Tiger Rag. Jechaliśmy do tego Kutna taką starą wojskową ciężarówką, pod plandeką... I to był mój pierwszy jazzowy koncert na żywo. Ja grałem wtedy jeszcze Petite Fleur, stary standard Sidney'a Becheta, pięknie się to łączyło z saksofonem sopranowym... Na widowni nie było może wielu ludzi, ale w pierwszym rzędzie siedziały same dziewczyny. W tym wieku wszystkim nam zależało, żeby im jakoś zaimponować, jakoś się popisać, a one się tak śmiały, że nie wiedziałem, czy się pod ziemię zapaść, czy aż tak źle gram? A po wszystkim okazało się, że miałem rozporek otwarty i koszula przez niego wystawała... (śmiech).

– No i jak z tego Kutna i dixielandowego grania przeniosłeś się w świat jazzu nowoczesnego?

– To było szybkie, ale stopniowe. Łódź, w której wtedy mieszkałem, to była kolebka jazzu, ale też stolica filmu, miejsce, gdzie krzyżowały się drogi jazzmanów i filmowców. Chodziłem do kawiarni „Honoratka” i podglądałem, jak ci filmowcy zajeżdżali autami. Na Piotrkowską, do klubu „Pod Siódemkami” zaczął przyjeżdżać Komeda, Polański i inni filmowcy... Moja mama handlowała, robiła rękawiczki i namówiłem ją, żeby kupiła mi saksofon tenorowy – ten sam, na którym gram do dzisiaj, już ledwie żywy. Zorganizowano wtedy Stowarzyszenie Jazzowe w Łodzi, w ramach którego ja grałem w zespole tradycyjnym, a Włodek Wander w zespole nowoczesnym. A potem doszło do zamiany i ja znalazłem się w nowoczesnym składzie, bo słuchałem już tylko Silvera i „Messengersów”. Przełom nastąpił, gdy Zbyszek Namysłowski przyjechał do Łodzi na jam, i potem grałem z nim 17 lat. Napisałem akurat maturę i zdałem do Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi i Zbyszek wtedy powiedział mi: - Stary, gdybyś ty był w Warszawie, to byś mógł grać ze mną. Na drugi dzień przeniosłem się do Warszawy i zdałem konkursowy egzamin do klasy Tadeusza Wrońskiego, z czego jestem dumny do dziś. Było pięć miejsc na piętnastu kandydatów, chętnych dużo, bo profesor był już wówczas naprawdę sławny, sporo wykładał w Stanach. W ramach rekrutacji dałem godzinny recital, grałem sonaty i partity Bacha, havanaise i koncert Saint-Saënsa, a profesor mówi tak: - No dobrze, ale mówią mi, że Pan jest „dżezista”. Ja na to, że owszem, na saksofonie gram jazz, ale na skrzypcach potrafię grać klasycznie, co właśnie pokazałem. Profesor Wroński odpowiedział: - Bo wie Pan, to są degeneraci z reguły. A ja mu na to, że chcę udowodnić, że jest inaczej. A że już byłem po paru piwach, to pewnie nie byłem zbytnio przekonujący.

– A jak to się dawało połączyć? Z jednej strony skrzypce, studia i muzyka klasyczna, a z drugiej jazz i saksofon?

– Nie dało się tego pogodzić. Były wyjazdy zagraniczne, koncerty, kontrakty. Przez dwa lata jakoś próbowałem, brałem urlopy dziekańskie, ale w końcu musiałem rzucić studia na trzecim roku. W międzyczasie to szło piorunem. Ze Zbyszkiem Namysłowskim graliśmy parę miesięcy w „Hybrydach” i któregoś dnia przychodzi Andrzej Trzaskowski i mówi: – Alek Musiał (to był trębacz) i Wojtek Karolak (jeszcze wtedy na saksofonie) odeszli z zespołu. Chcecie grać ze mną? Zaproponował Zbyszkowi i mnie wspólny wyjazd do Stanów. Pamiętam jak dziś odpowiedź Zbyszka: „Jo”. I tyle. Następnego dnia rano spotkaliśmy się w ambasadzie amerykańskiej. Pierwszy paszport, pierwsza podróż za granicę, pierwszy lot samolotem….

– Była to pierwsza trasa polskiego zespołu jazzowego w USA.

– Tak. Byliśmy wybrańcami losu. Dostaliśmy nagrodę dla najlepszego zespołu jazzowego zza żelaznej kurtyny, w komisji zasiadał m.in. Willis Conover i George Wein. To był 1962 rok, ja miałem 19 lat. I wybrali nas. Zabawnie było na festiwalu w Newport, bo graliśmy obok Horace'a Silvera, którym się wówczas zachwycałem, i graliśmy ten sam repertuar co on. Może jeden utwór był Trzaskowskiego. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy z Silverem bardzo, chociaż jeszcze wtedy słowa nie znałem po angielsku.

– Jakie były twoje wrażenia w tym pierwszym zetknięciu z Ameryką?

– Ja się aż szczypałem, czy to dzieje się naprawdę. Doznałem tam takiej niesamowitej wolności, że czuję ją do dzisiaj. Dlatego tak kocham Nowy Jork – tam można robić wszystko na ulicy i nikt nawet tego nie zauważy. W piżamie można wyjść po gazetę, co zresztą często mi się zdarzało... Po prostu swoboda. Do tego wrażenia doszły jeszcze pewne atrybuty lat sześćdziesiątych, pamiętam dużo smokingów, limuzyn, czerwonych dywanów i baldachimów przy klubach... Birdland – to była nasza świątynia! Słuchaliśmy na żywo Dinah Washington, Milesa Davisa... są zdjęcia, pamiątki z tamtych czasów – to było niesamowite przeżycie. Wtedy też dostaliśmy ze Zbyszkiem stypendium do Berklee School, ale ja bałem się zostać tam sam, bo to ani be, ani me po angielsku... A poza tym mieliśmy tak fajne towarzystwo w Warszawie, że chcieliśmy wrócić i wszystko opowiedzieć!

– Dzięki temu, że nie zostałeś w Stanach udało Ci się nawiązać współpracę z Krzysztofem Komedą. Jak wspominasz tego legendarnego już kompozytora?

– Strasznie wrażliwy i strasznie utalentowany. Do tego miał niezwykły dar do kina. Bo żeby być kompozytorem filmowym nie wystarczy być dobrym muzykiem. Trzeba być wrażliwcem. Grałem w kwintecie Komedy dwa i pół roku, pamiętam, jak jeździliśmy z Tomkiem Stańką do Łodzi, żeby po nocach nagrywać muzykę do filmów. Często było tak, że w trakcie, gdy reszta nagrywała jakieś efekty, zasypialiśmy, a wtedy Krzysztof nas budził, pokazywał nam scenę w filmie i mówił na przykład: - O patrzcie, ona tam przechodzi, to musi smutno być. Tomek był genialny na tej swojej trąbce w takich klimatach. Potem przed płytą „Astigmatic”, a miałem grać na tej płycie, wyjechaliśmy do Skandynawii, graliśmy miesiąc w Jazzhus Montmartre w Kopenhadze – tam usłyszałem na żywo Stuffa Smitha, jak grał na skrzypcach. Wtedy dopiero zrozumiałem, że można jazz grać na skrzypcach, ale że to jest okrutna praca – bo to trzeba grać tak, jak na saksofonie.

– To wtedy Twoim głównym instrumentem stały się skrzypce elektryczne?

– Jeszcze nie. To już było po współpracy z Komedą, gdy, jak każdy Polak za granicą, postanowiłem za cały dorobek kupić samochód. Opel Rekord coupe, rewelacyjny, biały z czarnym dachem. Zakończyliśmy właśnie granie w Gyllene Cirkeln w Sztokholmie, tam się zresztą zaprzyjaźniłem z Georgem Bensonem i do dzisiaj utrzymujemy kontakt, tam grał też Jack McDuff, za którym jeździliśmy. To był ósmy marca, wyszedlem po kwiaty dla kobiet, m.in. dla Carmen Moreno, patrzę – nie ma auta. Oddałem sprawę na policję. Naprawdę – to był cały mój dobytek. No i coś trzeba było robić. Koledzy z zespołu Walaska powiedzieli, że w pewnej restauracji występuje jakiś znakomity jugosłowiański zespół z niemiecką śpiewaczką i że szukają saksofonisty. Wtedy do tańca grało się jazz i standardy, więc poszedłem grać z nimi, żeby zarabiać na to swoje oczekiwanie na odnalezienie auta. Ich lider Drago Lukas powiedział: – jebem ti picku krvavu materinu kako ti sviras!, a zagrałem ledwie parę nut, ale byłem wtedy w najlepszej życiowej formie. Parę lat grania z Komedą, występy w Kopenhadze, tu i tam zrobiły swoje. No i tam zostałem. Niedawno Magdalena Grzebałkowska znalazła w archiwum Bibloteki Narodowej mój list do Komedy, w którym przepraszam, że nie mogę przyjechać na nagranie płyty ”Astigmatic”, bo wciąż czekam na znalezienie mojego auta. Pod koniec tego grania w Szwecji, zdarzało się, że zabierało mnie pogotowie. Trzy grania na dobę – w południe, wieczorem do tańca i w nocy w jazz klubie – otwartym do szóstej rano. Nie wyrabiałem, i na wszelki wypadek, gdyby mi zdrowie nie pozwoliło dmuchać, odkurzyłem skrzypce. Tym bardziej, że z tyłu głowy wciąż miałem tego Stuffa Smitha, i że da się grać jazz na skrzypcach, tylko trzeba frazować saksofonowo. I tak zacząłem próbować, zmieniać, dodawać... W końcu skrzypce wzięły górę. Szczególnie w Stanach, gdzie byłem zupełnie ogarnięty muzyką fusion, gdzie gitara ze skrzypcami spełniały rolę saksofonu i trąbki. W USA osiągnąłem z tymi skrzypcami tyle sukcesów, że nie było mowy nawet o innym instrumencie. Saksofon wyjmowałem tylko po kryjomu.

– Skoro już jesteśmy w Stanach, to pozwól, że zadam pytanie geograficzno-turystyczne: Twoje ulubione miejsca w USA to...

– Nowy Jork, Nowy Jork i jeszcze raz Nowy Jork. No, może jeszcze Chicago ze względów towarzysko-rodzinnych. No, chicagowski blues też mnie swego czasu powalił, sam Buddy Guy, o którym wciąż myślę. Może zaproszę go do współpracy przy najnowszej płycie... Ale i tak jestem zdecydowanie obywatelem Nowego Jorku. Najlepsza rzecz to jest wylot z Nowego Jorku i przylot do Nowego Jorku – mam swoje specjalne miejsce, gdzie klękam na ulicy i całuję ziemię.

– To chyba dobry moment na pytanie, które pewnie zadawano Tobie już setki razy. Chodzi oczywiście o współpracę z Milesem Davisem i nagranie płyty ”Tutu”. Jak znalazłeś się w tym projekcie?

– Historii wokół tej płyty narosło mnóstwo, ale zaczęło się od tego, że z ówczesną żoną, aktorką, pojechaliśmy do Kalifornii ”szukać guza”. Mieszkaliśmy w Westwood, po jakimś czasie ona zaczęła chodzić na swoje spotkania, castingi, a ja postanowiłem wreszcie skontaktować się z kimś kogo znam. Pomyślałem o Tommiem LiPumie – producencie. Dzwonię do niego, a jego sekretarka mówi mi: ”Dobrze, że dzwonisz! Tommy cię szuka. Masz tu numer, dzwoń, bo on się właśnie przeniósł do Nowego Jorku”. Ja jej na to, że ja właśnie przeniosłem się do Los Angeles. W końcu zdzwoniłem się z nim i okazało się że Miles Davis zobaczył mnie w Tonight Show Johnnego Carsona, który był wówczas najpopularniejszym talk show w Stanach. Zaproszono mnie tam zresztą na osobistą prośbę prowadzącego. Johnny Carson był fanatykiem jazzu. W jakiś nieznany mi sposób trafiła w jego ręce płyta, której do USA dotarło może ze sto egzemplarzy. Zapytał mnie, czy mogę odtworzyć to brzmienie na żywo. Odpowiedziałem: – oczywiście. Zagrałem w jego programie na tzw. Talkin' violin, skrzypcach elektrycznych ze specjalnym efektem. No i Miles to usłyszał i powiedział do Tommiego LiPumy: ”Get me this fucking Polish fiddler, he's got a sound!”. Ma brzmienie! Reszta jest historią: przyjeżdżam do Nowego Jorku, wchodzę do studia, a tam mój zespół sprzed wyjazdu do LA: Marcus Miller, Lenny White, Bernard Wright. Nagraliśmy w tym składzie trzy utwory, a następnego dnia była zamknięta sesja z Milesem Davisem. I tam się odbyła cała ceremonia: wchodzę do studia, Miles odłożył trąbkę i swoim ochrypłym głosem mówi: ”How did you play?” ”I think, the way you wanted” – odpowiadam. ”Yeaaah” – on na to, wszedł na mały taborecik, który stał za mną i zaczął mnie masować po karku. ”How does it feel?” – zapytał, a ja zacząłem beczeć. Po prostu. Legenda mnie dotknęła. Później wziął mnie do fortepianu, pokazywał jakieś akordy, rozmawialiśmy. I to cała historia. Na koniec jeszcze zaprosił mnie na koncert w Beacon Theater, a właściwie trzy koncerty z rzędu. No to przyszedłem następnego dnia za kulisy do moich chłopaków, a Miles jeszcze testował przed trasą trzech gitarzystów. A byli tam Stern i Scofield. Przy trzech tysiącach słuchaczy! W końcu wleciał za kulisy i zapytał: ”Where is your violin?”, ja na to, że w domu. A on ”Go and get it!” Pobiegłem po skrzypce, pod koniec koncertu dołączyłem do tego bałaganu. Mało tego, już byliśmy umówieni na trasę, nazajutrz mieliśmy wyjeżdżać do Filadelfii, ale Miles pokłócił się z żoną, Cicely Tyson, zerwał całą trasę i tyle. Tak się skończył mój romans z Milesem.

– Na JAZZ Od Nowa Festival przyjechałeś z projektem Organator, którego centralnym elementem są organy Hammonda Wojtka Karolaka. Jak się zaczęła wasza wspólna historia?

– W 1957 roku, przed Zbyszkiem jeszcze, koledzy z klubu ”Pod Siódemkami” zabrali mnie na zaduszki do Krakowa. Jechaliśmy pociągiem, ja z saksofonem, na jam session, na którym grały dwie generacje. Ze starszych był Ptaszyn, Kuryl, a z drugiej strony Karolak (zaczął na saksofonie, a potem zasiadł do fortepianu), Wiesiek Szenborn, no i w pewnym momencie ja doszlusowałem do nich. Wszyscy moi koledzy z Łodzi byli dumni strasznie. Taka była radość po tym jamie, że wracając na pociąg, na Plantach, włożyłem z radości głowę do śmietnika i staż pożarna musiała mnie stamtąd wyciągać. Musieli po prostu rozwalić ten kosz, żeby mnie uratować. Nawet nie dostałem żadnego mandatu wtedy (śmiech). No ale wracając do Wojtka, to tak mi się spodobał przy tym fortepianie, że gdy Andrzej Trzaskowski nie mógł pojechać do Gliwic na trzy koncerty, to prosiłem Zbyszka strasznie, żebyśmy wzięli ze sobą Karolaka na piano. I do dzisiaj uważam go za najlepszego pianistę jazzowego. W 1968 roku nagraliśmy w Norwegii wspólną płytę – szóste piętro, organy Hammonda 250 kilo w trzy osoby, było wspaniale.

– Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale obchodzimy wspólnie mały jubileusz. Jesteś po raz piąty na naszym festiwalu. Jak odbierasz JAZZ Od Nowa Festival pośród licznych festiwali, w których brałeś udział?

– Niesamowite. To już tyle razy. Na nazwę Od Nowa, na imię Maurycy, mam zawsze pozytywną reakcję. Za każdym razem była równie znakomita atmosfera. Bywałem w Toruniu z bardzo różnymi projektami, za każdym razem w innym składzie, a teraz przyszedł taki moment w życiu, że tak ustalam zespół, żeby w planie muzycznym było sympatycznie, i w planie towarzyskim tak samo. Oczywiście nie tak, by przyjaźń górowała nad muzyką, tylko żeby to była prawdziwa muzyczna przyjaźń.

– Dziękuje za rozmowę. 

Nagrywał: Michał Kaproń, Radio Sfera

pozostałe wiadomości