Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Uprawa jazzu

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Andrzej Romański

Z Janem „Ptaszynem” Wróblewskim, legendą polskiego jazzu, rozmawia Maurycy Męczekalski

W tym roku obchodzimy sześćdziesiątą rocznicę powstania klubu „Od Nowa”. Czy pamiętasz swój pierwszy koncert w toruńskiej „Od Nowie”?

– Nie, nie pamiętam. Bardzo często bywałem w Toruniu i nie potrafię już powiedzieć, kiedy to się zaczęło z „Od Nową”. Oczywiście były imprezy przy Rynku w Dworze Artusa... Mnóstwo było miejsc, nie jestem w stanie wszystkich spamiętać. A czy „Od Nowa” mieściła się od razu w tym miejscu?

– W obecnym miejscu działamy od lat 80. Wcześniej miała swoją siedzibę właśnie w Dworze Artusa przy Rynku Staromiejskim.

– No właśnie! To w takim razie jest to bardzo prawdopodobne, że gdzieś bardzo blisko początku musiałem tam grać. To mogły być wczesne lata 60.

– Urodziłeś się w Kaliszu. Jak to się stało, że uczeń szkoły muzycznej w Kaliszu wybrał studia rolnicze w Poznaniu. Skąd się wzięła ta mechanizacja rolnictwa?

– Bardzo prosta sprawa: wtedy na studia się chodziło po to, żeby nie pójść do wojska i wybierało się wydział, na który były jakiekolwiek szanse się dostać. Ja nie miałem żadnych punktów preferencyjnych, więc prawie nie miałem wyboru. Takie były czasy. To oczywiście nie był racjonalny wybór, jeżeli chodzi o kierunek studiów. To znaczy, rolnictwo może rzeczywiście [śmiech], ale mechanizacja zupełnie nie. Ja w ogóle z góry zakładałem, że będę wykonywał jakiś inny zawód. Czy to będzie zawód jazzmana, trudno było jeszcze wtedy przewidzieć, ale tak się szczęśliwie złożyło. Właśnie na tę mechanizację rolnictwa między innymi dlatego się dostałem, że to była taka umowa wiązana. Polegała na tym, że dostanę się na te studia, jeśli zdam egzamin, ale przy okazji w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu założę orkiestrę. Wtedy wszystkie uczelnie miały swoje orkiestry, kabarety, teatry, diabli wiedzą, co jeszcze. Akurat tak się złożyło, że był wakat, jeśli chodzi o orkiestrę. Wtedy mój kochany przyjaciel, Janek Zylber, perkusista, który już wcześniej wybrał się do Poznania, załatwił tę sprawę – nie wiem, z jakimi czynnikami – że jak mnie przyjmą, to ja tę orkiestrę zrobię.

– W szkole muzycznej uczyłeś się gry na fortepianie i klarnecie. Ostatecznie porzuciłeś te instrumenty dla saksofonu.

– W szkole muzycznej uczyłem się w dziale teorii kompozycji. Ten fortepian i ten klarnet to były instrumenty, które każdy musiał w jakimś stopniu opanować. To znaczy: do klarnetu mnie zmuszono, a na fortepianie grywałem normalnie, i nic innego mi się w tym czasie nie marzyło.

– To skąd pojawiła się fascynacja saksofonem?

– Jak już się człowiek weźmie za klarnet, to gra na saksofonie przychodzi nieomal automatycznie. To jest prawie to samo, wszyscy saksofoniści w dawnych czasach musieli grać na klarnecie. Klarneciści z kolei, kiedy brali saksofon, mieli więcej roboty.

– Jesteś znany głównie jako tenorzysta, ale przez wiele lat byłeś klasyfikowany jako najlepszy polski saksofonista barytonowy.

– On jednak nigdy nie zdominował tenoru. Zaczynałem od barytonu, ale to był potworny instrument, który zresztą pewnego dnia odmówił posłuszeństwa i koniec. Tak się akurat złożyło, że miałem możliwość kupna, na bardzo dogodnych (bo państwowych) warunkach, saksofonu tenorowego... i pamiętam, że kiedy ten instrument wziąłem do ręki, to dalej o barytonie mowy być nie mogło, więc zostałem przy tym tenorze na wieki wieków amen. O barytonie przypomniałem sobie po latach i bardzo lubiłem ten instrument, ale do celów specjalnych. Nie tyle solistycznie, ale w orkiestrze przydawał się bardzo.

– Wróćmy na chwilę do Poznania. To ważne miejsce dla Twojej kariery, bo tam przecież odbyła się ta słynna rozmowa z Komedą.

– Tak, ale poznaliśmy się zdecydowanie wcześniej. Jeszcze zanim pojechałem na studia zostaliśmy sobie przedstawieni, nieomal w biegu, a potem znienacka spotkaliśmy się na jakiejś imprezie u plastyków w Warszawie - i kiedy tam się „zwąchaliśmy”, Krzysio od razu zaproponował, żebyśmy wrócili razem. Zaczął mnie powoli wtajemniczać w swoje plany. Nie wiem, czy to ja miałem szczęście, czy to Krzysio był absolutnym samobójcą, że sobie postanowił zrobić zespół z ludzi, którzy o niczym jeszcze nie mieli pojęcia.

– W tym roku, oprócz „sześćdziesiątki” toruńskiej „Od Nowy”, przypada jednocześnie inna ważna rocznica. 60 lat temu, jako pierwszy polski jazzman wystąpiłeś za oceanem, na legendarnym amerykańskim festiwalu w Newport.

– W tej chwili, na jaką datę byśmy spojrzeli, to coś te sześćdziesiąt lat temu się zdarzyło, więc pewnie zdarzył się i ten Newport. On faktycznie miał szczególne znaczenie: umożliwił mi realizowanie swoich wszelkich pomysłów już potem w Polsce. W samym Newport jednak za wiele się nie nauczyłem. Ja jeszcze wtedy byłem zielona gęś. Byłem zupełnie ogłupiały, mając codziennie wokół siebie dziesiątki wspaniałych muzyków, siedząc trzy metry od Milesa Davisa, czy Johna Coltrane'a, którzy przez tydzień tam grali, a my przez tydzień ich odwiedzaliśmy. To potem, po roku czy dwóch, zaczęło w jakiś sposób procentować.

– Jak się tam znalazłeś?

– Przez konkurs. Z każdego kraju europejskiego miał tam pojechać jeden człowiek, no i szczęśliwie się zdarzyło... Właściwie, czy ja wiem, czy szczęśliwie? W orkiestrze jest potrzebnych pięciu saksofonistów, a pianista tylko jeden, więc od razu miałem lepsze szanse [śmiech], no i udało się.

– W tamtych czasach kontakt z amerykańskim jazzem był w Polsce bardzo utrudniony. Jak wspominasz Willisa Conovera i jego legendarną audycję The Jazz Hour w The Voice of America?

– Wszyscy tego słuchaliśmy. To jednak była codzienna, godzinna porcja jazzu, tego najlepszego. W dodatku, było to nawet nie najgorzej słyszalne w naszych odbiornikach. Conovera zresztą spotkałem potem w Newport, tam się zaprzyjaźniliśmy. Potem, gdy rok później przyjechał do Polski, byliśmy już w zasadzie starymi znajomymi [śmiech].

– A czy to właśnie ta audycja stała się dla Ciebie inspiracją do powstania „Trzech kwadransów jazzu” w radiowej Trójce?

– Zupełnie nie. To znaczy, zawsze mi się wydawało, że to musi być wielka przyjemność, móc prezentować ludziom rozmaite, ciekawe nagrania, które się samemu wybrało, a to właśnie robił Conover. On jednak raczej nie komentował tych nagrań, on je tylko zapowiadał. Ja dostałem od razu inny, że tak powiem, nakaz z góry: że ja o tych nagraniach mam coś opowiedzieć. Jakieś ciekawostki, historie, czy cokolwiek by to było. Także tu nie mieliśmy z Conoverem punktu stycznego.

– „Trzy kwadranse jazzu” cechuje wyważony ton i spokojne prowadzenie. To bardzo rzadkie we współczesnym radiu.

– No, powiem szczerze, że to nie jest tak do końca. Wbrew pozorom, czasami jestem mocno zdenerwowany. Mając ostatnio problemy ze wzrokiem, czytać już czegokolwiek nie dam rady, a tu trzeba przedstawić kilkunastu muzyków z imienia i z nazwiska. Zawsze się martwię, czy ja zapamiętam, Matko Boska, tych wszystkich ludzi. No, ale jakoś do tej pory się udaje. Ja tę audycję robię z punktu widzenia muzyka. Staram się o tym mówić tak, jak my sobie z innymi muzykami plotkujemy na zapleczu: co i gdzie ciekawego się wydarzyło. Muzycy zawsze mają bardziej wyczulony zmysł do wychwytywania ciekawych rzeczy, które się w nagraniach pojawiają. Wydaje mi się, że dla kogoś, kto z tym nie ma bezpośredniej styczności, może to być ciekawe.

– Na Twojej audycji wychowało się kilka pokoleń miłośników jazzu. Sam uczestniczysz w wielu festiwalach i koncertach, interesujesz się wszystkim, co jest związane z polskim jazzem. Jak z perspektywy tych sześciu dekad oceniasz stan współczesnej polskiej sceny jazzowej?

– Jest piekielnie wysoki poziom. Ja się nadziwić nie mogę: od pewnego czasu pojawia nam się co roku kilku, jak nie kilkunastu nawet muzyków z pełnym rzemiosłem. Mają opanowany cały warsztat, nie tylko opanowanie instrumentu, ale i kompozycję. Trudno mi sobie wyobrazić, skąd to wynika. No fakt, teraz są i materiały, są i studia - wszelkie pomoce są dostępne, dostępni są i mistrzowie, którzy przyjeżdżają tu na warsztaty. Myśmy tego wszystkiego nie mieli, musieliśmy działać po omacku. Co najgorsze, a z czego mało kto już dzisiaj sobie zdaje sprawę, do 1989 roku nie można było tak po prostu kupić w Polsce amerykańskiej płyty, czyli praktycznie rzecz biorąc, ten najlepszy jazz pozostawał niedostępny.

– Czy nie masz czasem dość jazzu? Czy wciąż możesz z przyjemnością słuchać tej muzyki prywatnie, w domu?

– Mogę bez przerwy, mogę cały czas. A z moim podejściem do grania bywa rozmaicie. Czasami jestem już zmęczony tym wszystkim. Ale kiedy jest się już na scenie, jak się koledzy włączą do akcji, to zmęczenie znika. Wtedy rzeczywiście jest ta sama przyjemność, która była kiedyś.

– A jakiej muzyki poza jazzem słuchasz?

– Najchętniej brazylijskiej. Pojawiają się różne gatunki. Z tym, że traktuję to naprawdę wyrywkowo. Brakuje już na to czasu.

– Jako bluesman muszę zadać to pytanie: jakie znaczenie ma dla Ciebie i dla współczesnego jazzu blues?

– Bezpośrednio, niewiele się tym zajmowałem, ale ten blues jest obecny w każdym jazzie. Jeżeli go nie ma, to coś tam jest nie w porządku. Bluesa jazzman musi znać, nie ma cudów. Istnieją oczywiście bardzo różne formy bluesa. Czasami mnie to zadziwia, bo jak słyszę hasło, że będzie grała orkiestra bluesowa, to mam wrażenie, że chodzi o orkiestrę rockandrollową. Blues był zupełnie czymś innym. Znowu, im dalej wstecz spojrzymy, tym bardziej blues i jazz były do siebie zbliżone, ale w dalszym ciągu - bez bluesa nie ma jazzu.

– Twoja aktywność jest imponująca. Czy poza muzyką masz jeszcze czas na jakiekolwiek inne zajęcia? Czym zajmuje się Jan Wróblewski w wolnych chwilach?

– Coraz mniej tego czasu. Kiedyś bardzo bawiło mnie czytanie, literatura. Bawił mnie ogródek, na który też brakuje już troszeczkę czasu. Koty - zawsze były moimi przyjaciółmi. I chyba tyle.

– Bardzo dziękuję za rozmowę. Jednocześnie zapraszam Cię na kolejny jubileusz. Za rok po raz 30. odbędzie się festiwal Toruń Blues Meeting. Mam nadzieję, że spotkamy się wtedy kolejny raz.

 

Rozmowę nagrywał Michał Kaproń (Radio Sfera UMK)

pozostałe wiadomości