Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Myślałam, że będę nauczycielką

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Andrzej Romański

Z mgr Justyną Morzy, byłą kanclerz UMK, laureatką wyróżnienia Convallaria Copernicana, rozmawia Wojciech Streich

– Studiowałaś na UMK w latach 70-tych. Dlaczego wybrałaś filologię polską?

– Na początku lat siedemdziesiątych większość młodych ludzi przy wyborze kierunku studiów nie kierowała się tym, czym dzisiaj, tzn. analizą tego, czy łatwo będzie znaleźć dobrze płatną pracę. Nie, podejmując takie decyzje większość z nas chciała realizować swoje zainteresowania i pasje. To nas najbardziej interesowało. Dlaczego filologia polska? Niebagatelną rolę odegrała tutaj moja nauczycielka z liceum ogólnokształcącego w Brodnicy, polonistka, pani profesor Lidia Lewalska. Starała się zaszczepić w nas, szeroko pojęte, humanistyczne spojrzenie na świat. Były i inne przyczyny – urodziłam się w szkole (śmiech), rozpoczęłam naukę o rok wcześniej niż moi rówieśnicy. Wychowywałam się wśród książek i nauczycieli, którzy po prostu zabierali mnie na swoje lekcje. To była mała wiejska szkoła i dzisiaj, z perspektywy czasu, uważam, że reprezentowała bardzo wysoki poziom. Więc, jak widać, na mój wybór kierunku studiów złożyło się wiele czynników.

Czy wyobrażałaś sobie kiedyś, że będziesz pracowała w administracji?

– Nie! Szczerze mówiąc, nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę pracownikiem administracji. Jeśli w ogóle o tym rozmyślałam, to prawie oczywistym dla mnie było, że zostanę nauczycielką i będę pracowała w szkole. Dlatego uważałam, że uniwersytet to miejsce, które mnie najlepiej do tego przygotuje. Sądzę, że tak samo uważali moi rodzice, którzy zresztą wspierali mnie w podjęciu tej decyzji.

Czyli praca w administracji, to był przypadek?

– Tak, to był absolutny przypadek.

Jak to się stało, że zaczęłaś pracować w rektoracie UMK?

– Było to w połowie kwietnia 1977 roku, kiedy moja promotorka, profesor Teresa Friedelówna, zapytała mnie kiedyś po seminarium, czy mogłabym zajrzeć do rektoratu i porozmawiać w jednym z działów, gdzie poszukują pracownika. Poprosiła ją o to koleżanka pracująca w sekcji współpracy z zagranicą, która szukała kogoś na swoje miejsce. Miałam pójść i tylko porozmawiać. Tym sposobem znalazłam się w rektoracie UMK i… już tam zostałam. Po tym pierwszym spotkaniu sprawy potoczyły się bardzo szybko, bowiem 1 maja 1977 r. zostałam pracownikiem Sekcji Współpracy z Zagranicą. Moje koleżanki i koledzy z roku uważali, że popełniam wielki błąd, poświęcając moje ostatnie, długie wakacje uniwersytetowi i pracy, która na pierwszy rzut oka wyglądała mało pasjonująco. A warto przypomnieć, iż wtedy w zasadzie nikt nie obawiał się, że nie będzie miał pracy, gdyż, może nie zawsze oczekiwaną, ale pracę po studiach każdy mógł otrzymać.

Jak długo pracowałaś w Dziale Współpracy z Zagranicą i jakimi sprawami się zajmowałaś?

– W sekcji, potem przekształconej w dział, pracowałam trzy lata. Był to dział 3-osobowy, kierowany przez wyjątkową kierowniczkę Wandę Rayzacher. Dział obsługiwał wyjazdy i przyjazdy pracowników UMK. Wydawałoby się, że zadania były podobne, jak dzisiaj – jednak była to zupełnie inna praca. Polegała głównie na wypełnianiu wielostronicowych wniosków do ministerstwa o wyrażenie zgody na wyjazd (np. profesora na dwa dni do NRD) oraz kontaktach z ministerstwem w celu przyspieszania, zawsze przedłużających się decyzji, załatwianiu paszportów służbowych i następnie wiz.

Był to dział, który obsługiwał - myślę, że mogę tak powiedzieć - elitę naukową uniwersytetu. W tych czasach bardzo trudno uzyskiwało się zgodę na wyjazd za granicę, otrzymywały ją najczęściej osoby reprezentujące wysoki poziom naukowy.

Jako młoda dziewczyna, która po pięciu latach studiów miała swoje wyobrażenia o kadrze akademickiej, szczególnie profesorskiej, mogłam w tym miejscu zweryfikować je z rzeczywistością. Muszę stwierdzić, że weryfikacja ta wypadała, co do zasady, bardzo dobrze. Nasi pracownicy, po powrocie z zagranicy, w sposób bardzo naturalny - a chcę przypomnieć, że tempo życia było trochę inne niż dzisiaj – siadali z nami i rozmawiali. Dzięki temu poznawałam, m.in. struktury organizacyjne szkolnictwa wyższego w innych krajach, tematykę badawczą naszych rozmówców i słuchałam ciekawych refleksji z obserwacji niedostępnych dla mnie miejsc na świecie. Czułam się wówczas zaszczycona rozmowami z wybitnymi osobami, o których przedtem tylko słyszałam. Myślę, że był to też czas, gdy pracownicy – wszyscy – mocniej utożsamiali się ze swoim uniwersytetem, ale też i wzajemny szacunek między pracownikami był chyba większy... w każdym razie inny.

Który z rektorów zaproponował Ci kierowanie swoim biurem i kiedy to się stało?

– W dniu, kiedy pojawiłam się na pierwszą rozmowę w rektoracie, ku mojemu zaskoczeniu, spotkał się ze mną również ówczesny prorektor ds. nauki i współpracy z zagranicą profesor Ryszard Bohr. Tu muszę dodać, że w rzeczywistości to on przyjął mnie do pracy, gdyż DWZ podlegał jemu, a nie dyrektorowi administracyjnemu. Gdy prof. Bohr został rektorem UMK, zaproponował mi pracę w swoim sekretariacie od 1 maja 1980 r.

Rektor Bohr od początku obdarzył mnie wyjątkowym zaufaniem, gdyż będąc w tym czasie posłem na Sejm, zaproponował mi prowadzenie swoich spraw poselskich. Warto wiedzieć, że wtedy nie było biur poselskich.

Przekonanie prof. Bohra, że jestem właściwą osobą w tym miejscu, sprawiło, że jego uważam za mojego „zawodowego ojca”. Natomiast osobą, która 1.01.1982 r. zaproponowała mi stanowisko kierownika Biura Rektora (i utworzyła to Biuro) był rektor prof. Stanisław Dembiński.

W Biurze Rektora, jak w soczewce, skupiają się wszystkie sprawy uczelni. Jak dawałaś sobie radę z tymi problemami? Czy miałaś może jakiś swój system organizacji?

– Rzeczywiście, Biuro Rektora to jest bardzo specyficzne miejsce. Gdyby trzymać się nazewnictwa i zakresu czynności, to można by powiedzieć, że jest to jednostka, o unikatowym charakterze i tak, jak powiedziałeś – to tam skupiają się, jak w soczewce, najróżniejsze sprawy życia codziennego uniwersytetu. A życie codzienne składa się często z arcyważnych wydarzeń, ale również zupełnie przyziemnych… trochę przypomina życie na wulkanie. Czasami zdarzało się, że podnosiłam słuchawkę telefonu i okazywało się, że rozmówcą był minister lub inna prominentna osoba, ale za chwilę dostawałam następny telefon, np. od mieszkańca z ul. Gagarina, który robił awanturę o to, że studenci nocą źle się zachowywali i nie mógł spać. I zarówno w jednym, jak i drugim przypadku wymagało to ode mnie odpowiedniego podejścia do tych spraw. Zawsze starałam się z taką samą troską podejść do rozmowy zarówno z ministrem, jak i tym mieszkańcem sąsiadującym z domami studenckimi. Myślę, że właśnie na tym polega wyjątkowość tego miejsca. To tu docierają niezwykle ważne decyzje i informacje dotyczące uniwersytetu, czasami niezbyt pomyślne, czasami radosne, ale również i dramatyczne. Z jednej strony trzeba zachować do tego dystans, ale z drugiej – trzeba bardzo szybko podejmować decyzje, aby nadać sprawie bieg, informację tę gdzieś przekazać, albo wręcz przeciwnie – czekać na rektora. Tego doświadczenia nabiera się z czasem, gdyż takich umiejętności nie zdobywa się na studiach.

To jest chyba tak, jak jest ze sztuką dyplomacji – trzeba w niej być, działać, przyglądać się, aby nabyć tych umiejętności.

– Też tak uważam, a na dodatek – to, co już powiedziałam – trafiłam w tym pierwszym okresie mojej pracy zawodowej na wielu wspaniałych ludzi: rektorów, dziekanów, kierowników, których mogłam obserwować, podpatrywać w pracy. Rozmawiając z nimi, nabierałam doświadczenia i przez to się uczyłam. Zresztą, ja uczę się do dzisiaj. Jest bardzo ważne, aby w takim miejscu, jak Biuro Rektora, pracowały osoby, które szybko i sprawnie potrafią dostosować się do zaistniałych i często zmieniających sytuacji, także tak przyziemnych, jak wypisanie np. 1000 kopert na inaugurację roku. Do każdego zajęcia należy podchodzić z przekonaniem, że ono komuś lub czemuś służy i wtedy odnajdujemy sens naszej pracy.

Szczególnego traktowania wymagają osoby, które odwiedzają Biuro Rektora. Nawet, jeżeli przekazywałam negatywne decyzje, stosowałam jedną zasadę, którą kieruję się do dzisiaj – zawsze staram się wyjaśnić moje stanowisko lub to, czym kierował się rektor przy podejmowaniu określonej decyzji. Uważam, że w szczególności na uniwersytecie należy dbać i wręcz zabiegać o jak najlepszą komunikację między pracownikami, studentami i kierownikami poszczególnych jednostek.

Chcę także zwrócić uwagę, iż organizacja pracy w Biurze Rektora jest zupełnie inna, niż w innych jednostkach administracji. Dlatego bardzo trudno jest odnaleźć się w tym miejscu osobom, które preferują unormowany tryb pracy. Często są świetnymi pracownikami, ale nie są w stanie zaakceptować na dłuższą metę tego, że jeden telefon może zmienić cały dzień , że jedna informacja może spowodować, że praca nie zakończy się o 15:15. Tego szczególnie mogliśmy doświadczać w latach 80-tych.

Dlatego w początkowym okresie – gdy zostałam kierownikiem – doskwierała mi duża rotacja pracowników. Nie prowadziłam kroniki tej jednostki, ale doliczyłam się z pamięci około 15 pracowników, którzy przewinęli się przez biuro. Wśród nich były wartościowe osoby, które jednak już po kilku miesiącach rezygnowały z pracy, nie wytrzymując takiego rytmu i napięcia. Pamiętam, że kiedyś, gdy zaproponowałam osobie, pracującej już w uczelni, zatrudnienie u nas, rozpłakała się mówiąc, że wszędzie może pracować tylko nie w Biurze Rektora. Widać, że z jednej strony jest to miejsce bardzo prestiżowe, ale z drugiej - bardzo specyficzne i wymagające.

Dlatego bardzo cieszę się, że odchodząc z Biura Rektora pozostawiłam, skompletowany w latach dziewięćdziesiątych, zespół doświadczonych pracowników, nie tylko doskonale rozumiejących specyfikę pracy w tym miejscu, ale również czerpiących satysfakcję z tego komu i czemu służą.

Pracując u boku rektorów, szczególnie wyraźnie widziałaś wpływ ważnych wydarzeń w kraju na życie UMK. Takim wstrząsem dla wszystkich było wprowadzenie stanu wojennego. Jak to wspominasz?

– Po szoku, jakim było dla społeczności UMK odwołanie rektora prof. Stanisława Dembińskiego, nastąpiły próby ustabilizowania sytuacji. Bardzo aktywnie działał wówczas pierwszy zastępca rektora profesor Jan Kopcewicz. Głównym problemem, jaki był do rozwiązania, była ochrona studentów. Studenci mieszkający w akademikach bardzo aktywnie demonstrowali swój sprzeciw wobec stanu wojennego, czując swą siłę w liczebności i pewnej anonimowości w murach akademików. Napięcia społeczne w kraju przenosiły się także na teren uniwersytetu, z drugiej strony władze zasypywały nas różnego rodzaju decyzjami i poleceniami dostarczania różnorakich sprawozdań, raportów itp. To był bardzo trudny czas. Rektorzy byli z jednej strony pod nieustającym naciskiem i presją formalno-prawnych uwarunkowań, których musieli z urzędu przestrzegać, a z drugiej - oddolnych inicjatyw, które popierali. W związku z czym ciągłe balansowanie pomiędzy tym, co jest możliwe, a tym, co byśmy chcieli, było ogromną sztuką i dostarczało dodatkowych napięć i emocji. To wszystko skupiało się w Biurze Rektora, które musiało normalnie funkcjonować. Wyobraź sobie, jak było to trudne, skoro w biurze od godziny 7:15 do 15:15 siedział komisarz wojskowy, reprezentujący władzę państwową. Jak ta sytuacja wpływała deprymująco na rektora i pracowników, już nie muszę chyba mówić. Były też inne problemy np. 13 i 14 grudnia 1981 r. – po ogłoszeniu stanu wojennego – aby zawiadomić o nadzwyczajnym posiedzeniu Senatu UMK, chodziłam od domu do domu (brak benzyny), gdzie czasami otwierano mi drzwi z obawami.

Wydarzeniem bezprecedensowym w historii Torunia i UMK była wizyta papieża Jana Pawła II. Byłaś jedną z osób odpowiedzialnych za przygotowania tego spotkania. Jak wspominasz tamte wydarzenia?

– Myślę, że w pewnym sensie to wydarzenie było potwierdzeniem sprawności organizacyjnej nie tylko mojej, ale całej administracji UMK. Oczywiście, w mojej karierze przygotowywałam dziesiątki inauguracji roku akademickiego, Świąt Uczelni czy doktoratów honoris causa. Każda z tych imprez wymagała innej oprawy i scenariusza, innego podejścia i rozłożenia akcentów. Natomiast w momencie, gdy zapadła decyzja, że w naszej auli odbędzie się spotkanie papieża Jana Pawła II z przedstawicielami świata polskiej nauki – rektorami wszystkich uczelni publicznych i niepublicznych oraz reprezentantami innych instytucji naukowych, było dla nas oczywiste, że musimy zorganizować to perfekcyjnie. I przyznam, że wtedy ogromnym zaufaniem obdarzył nas, grupę administracji wyznaczonej do tego zadania, rektor prof. Andrzej Jamiołkowski, który uznał, że do zrealizowania tego wydarzenia nie są potrzebne liczne komitety, lecz sprawna organizacyjnie grupa.

Pracowaliśmy cały czas w porozumieniu z księdzem biskupem Andrzejem Suskim oraz biskupem Janem Chrapkiem, odpowiedzialnym za sprawy organizacyjne. Wielokrotnie spotykaliśmy się z nim w niedzielę, albo w sobotę wieczorem, bo tylko wtedy dysponował czasem. Niezwykle przyjazna współpraca w tym czasie ze wszystkimi służbami miejskimi stała się pewnym wzorcem, który starałam się pielęgnować do dzisiaj. Przyznaję, że przez to, iż postawiono przed nami tak wielkie i unikatowe – także w skali międzynarodowej – zadanie, czuliśmy się maksymalnie zmotywowani i pełni zapału. W Polsce wydarzyło się to pierwszy raz, że na terenie świeckiej uczelni papież spotkał ze światem polskiej nauki. Zapał całego zespołu, aby zorganizować spotkanie jak najlepiej, był ogromny. Ostateczny efekt, ale też inicjatywy, które wykazywali pracownicy administracji, bo to oni w głównej mierze byli zaangażowani, zaimponowały nie tylko naszemu środowisku, lecz wszystkim uczestnikom tej uroczystości. Zebrane po wydarzeniu recenzje oraz listy, które otrzymywał rektor Jamiołkowski od rektorów innych uczelni, hierarchów kościoła oraz ze Stolicy Apostolskiej wyrażały podziw dla sprawności organizacji, odpowiedniej scenografii, scenariusza i atmosfery, która panowała wówczas w UMK. Dla mnie i dla wszystkich organizatorów te opinie były niezwykle ważne i jednocześnie były największą nagrodą za włożony wysiłek.

A jakie chwile z tego spotkania zostały Tobie w pamięci?

– Jest tego wiele, jedne już trochę przybladły, inne są wyraźne. Na przykład Biuro Ochrony Rządu, z którym świetnie mi się współpracowało, zauważyło w ostatniej chwili, że jakiś znak drogowy stoi niepotrzebnie i musi być usunięty, a tu już prawie wszyscy siedzą w auli i czekają na Jana Pawła II – wiadomo, jakie w takiej chwili są emocje. Pamiętam też, jak rektorzy przybyli w strojach akademickich z łańcuchami, a niektórzy z berłami, byli poddawani odpowiednim procedurom bezpieczeństwa – można się domyślić, do jakich czasami komicznych sytuacji dochodziło podczas tych kontroli.

Będąc jednak organizatorem, nawet w chwili, gdy papież już podjechał do Auli UMK, nie mogłam sobie pozwolić na refleksje, że jestem świadkiem wielkiego wydarzenia, które nie wiadomo za ile wieków się powtórzy. Cały czas byłam skupiona na tym, co za chwilę powinno się wydarzyć, jakie mamy ograniczenia czasowe itp. Śledziłam nieustannie, czy każdy jest na swoim miejscu i wie, co ma robić.

Mimo wszystko, w mojej pamięci, mówiąc językiem filmowym, zostały i pewnie zostaną już na zawsze pewne kadry. Gdy zajechał papamobile i papież witał się z naszym rektorem, przyznaję, że był to moment, który bardzo mocno utkwił mi w pamięci. Drugi moment – chwila ciszy w auli, kiedy Jan Paweł II wchodził, a potem długa owacja, że jednak już jest wśród nas. A trzeci, na koniec, gdy stałam już przy drzwiach wyjściowych, żeby dopilnować wszystkiego – gdy papież zbliżał się do tych drzwi, nagle podszedł biskup Chrapek, chwycił mnie za rękę, pociągnął przed papieża i powiedział „To jest ta osoba, która to wszystko tu zorganizowała”.

Przez te wszystkie lata wielokrotnie zmieniali się Twoi szefowie rektorzy. Czy trudno było przyzwyczaić się do tych zmian?

– Tak, jak już mówiłam, miałam ogromne szczęście do rektorów. Czy trudno było przyzwyczaić się do zmian? Są one związane z tym miejscem, stanowiskiem i jego specyfiką, Oczywiście, nie było to proste, ale rektorzy sposobem sprawowania tego urzędu bardzo mi w tym pomagali. Moją naczelną zasadą była zawsze akceptacja szefa takim, jakim on jest i wspieranie go zgodnie z jego oczekiwaniami, najlepiej jak to możliwe.

Myślę, że udawało mi się realizować postawione przede mną zadania również dlatego, że potrafiłam oddzielać życie zawodowe od prywatnego. Ale także pomogła mi w tym moja dewiza, która towarzyszyła mi od początku pracy w uniwersytecie, że trzeba oddzielać swoje osobiste emocje i poglądy od tego, co się robi na danym stanowisku. Podstawy tej normy działania przekazali mi moi pierwsi szefowie – rektor prof. Ryszard Bohr i pani Wanda Rayzacher.

W moim codziennym działaniu starałam się traktować wszystkich jednakowo tak, aby nasze środowisko miało przekonanie, że w czasie, gdy rektorem jest dana osoba, jestem wobec niej absolutnie lojalna. Nie znaczy to naturalnie, że nie miałam swojego zdania – rektorzy często pytali mnie o stanowisko w jakiejś sprawie i czasami było ono odmienne od oczekiwanego. Gdy kończyła się kadencja, nie wyobrażałam sobie „recenzowania” tego, co było, stąd nigdy nie dawałam się namówić na rozmowy o byłych rektorach czy czasach, w których oni działali. Patrząc na burzliwe dzieje ostatnich 40 lat, musiałabym porównywać rzeczy nieporównywalne. Każdy z kolejnych rektorów działał w rożnych okolicznościach zewnętrznych i wewnętrznych.

Pierwszego grudnia 2012 roku zostałaś kanclerzem Uniwersytetu. Z jakimi nowymi problemami zetknęłaś się na tym stanowisku i co szczególnie Cię zaskoczyło?

– Przede wszystkim muszę powiedzieć, że w moim uniwersyteckim życiorysie zawodowym nie przypuszczałam, że obejmę takie stanowisko. Ja naprawdę bardzo dobrze realizowałam swoje ambicje i oczekiwania zawodowe, będąc szefem Biura Rektora. Na moją decyzję o wzięciu udziału w konkursie na stanowisko kanclerza wpływ miało kilka czynników. Bardzo mile zaskoczyli mnie pracownicy administracji. W momencie, gdy został ogłoszony konkurs na stanowisko kanclerza, kilkanaście osób zwróciło się do mnie z pytaniem i oczekiwaniem, że zdecyduję się wystartować we wspomnianym konkursie. Uzasadniali to bardzo poważnie, podając konkretne argumenty. Uznałam, że skoro tyle osób, reprezentujących kadrę kierowniczą, widziało mnie na tym stanowisku to znaczy, że podołam temu wyzwaniu. W tym miejscu pragnę mocno podkreślić, aby nie było wątpliwości – kanclerz bez dobrej grupy kierowniczej w uniwersytecie, choćby miał najlepsze pomysły, nie jest w stanie zrealizować powierzonych mu zadań. W tej sytuacji byłam pewna, że będę mogła zaufać dużej grupie ludzi i będę miała w nich wsparcie. Oczywiście, istotne było w tej sprawie stanowisko urzędującego rektora profesora Andrzeja Tretyna, który bardzo zachęcał mnie do złożenia aplikacji, za co jestem mu wdzięczna.

Co mnie zaskoczyło? Nieoczekiwanie, problemy interpersonalne i kadrowe. Co prawda miałam przedtem z nimi do czynienia, ale bardziej w pośredni sposób. Dla mnie są one bardzo ważne, bo dotyczą konkretnych ludzi. Gdy objęłam stanowisko kanclerza, pojawiła się kwestia regulacji płac, która budziła wiele emocji. Przede wszystkim jednak, był to bardzo trudny czas (2013 rok), spowodowany dużymi problemami ekonomicznymi w naszym Uniwersytecie. Dziekani oraz kanclerz otrzymali zadania dokonania cięć finansowych we wszystkich obszarach ich działania. Siłą rzeczy wywoływało to niezadowolenie. Chociaż również pokazało, gdy po dwóch latach dokonaliśmy z kierownikami działów podsumowania wspomnianego zadania, że przyczyniło się do racjonalizacji wydatków i lepszej gospodarności nie tylko naszymi zasobami materialnymi, ale i również kadrowymi.

Trudnym okresem był dla mnie czas, gdy przez cztery lata kierowałam administracją z tylko jednym zastępcą, będąc odpowiedzialną również za sprawy inwestycyjno-techniczne, które były źródłem nieustannych problemów z wykonawcami. To była ta część mojej działalności i odpowiedzialności, z którą poprzednio w ogóle nie miałam styczności.

Przyznanie Tobie prestiżowego wyróżnienia Convallaria Copernicana jest dużym wydarzeniem w naszym Uniwersytecie. Warto przypomnieć, że od 2004 roku Konwalię Kopernika wręczono dwunastu wybitnym naukowcom. Pierwszy raz w historii UMK, tak wysoko oceniono osobę pracującą w administracji. Jak to odbierasz?

– Nawiązując jeszcze do poprzedniego pytania, to śmiało mogę powiedzieć, że na stanowisku kanclerza największym zaskoczeniem dla mnie jest właśnie to wyróżnienie. Gdy dowiedziałam się o inicjatywie Pana Rektora prof. Andrzeja Tretyna i akceptacji tego wniosku przez Kapitułę Godności Honorowych i Senat UMK, to w pewnym sensie przeżyłam szok. Co do zasady, jestem przeciwnikiem różnego rodzaju standardowych odznaczeń, krzyży itp. Zawsze mówiłam, że moim największym marzeniem - jeśli ktokolwiek uzna, że zrobiłam coś dobrego dla mojego uniwersytetu - byłby Medal za zasługi położone dla rozwoju Uczelni. I gdy otrzymywałam go 2 lata temu, był dla mnie najważniejszy.

Mówiąc szczerze, nigdy nie myślałam, że wyróżnienie, przy tworzeniu którego byłam obecna, stanie się moim udziałem. Przyznaję także, że zastanawiałam się, czy inicjatywa ta nie wywoła pewnej konsternacji wśród nauczycieli akademickich, bo jak wspomniałeś, do tej pory wyróżnione zostały osoby z ogromnym dorobkiem naukowym. Cieszę się z tego zaszczytu tym bardziej, że przyznanie Konwalii Kopernikańskiej osobie stojącej na czele administracji uniwersyteckiej mogę traktować również jako wyraz uznania rektora i Senatu dla wkładu tej administracji w rozwój naszego Uniwersytetu.

W październiku ub. roku na wszystkich polskich uczelniach rozpoczął się proces wielkich zmian, w związku z wejściem w życie Ustawy 2.0 – także w naszej. Jak oceniasz szanse nasze na wejście do „pierwszej ligi” polskich uczelni i czego w związku z tym należy się spodziewać w 2019 roku na UMK?

– Może zacznę od drugiej części pytania. Rok 2019 będzie czasem, w którym trzeba będzie bardzo ciężko pracować, aby zmiany systemowe, ustrojowe i organizacyjne ustawy 2.0 przedyskutować, rozpisać i uchwalić wewnątrz uniwersytetu na czas. Wiemy, że od kilku miesięcy już to się dzieje. Ale to tylko początek tego, co czeka społeczności akademickie w całej Polsce. Uważam, że największym problemem nie jest zmiana struktury organizacyjnej naszego Uniwersytetu, lecz zmiana sposobu myślenia o uniwersytecie jako uczelni, która ma ambicje – zapisane w swojej strategii – wejścia do – jak mówisz – „pierwszej ligi” polskich szkół wyższych. Jeśli akceptujemy, że jest to nasz cel strategiczny, to powinniśmy mieć to na uwadze, budując nowy ład organizacyjny w naszym Uniwersytecie. Wiem, że istnieje wiele obaw i pytań, ale wiem też, jak przygotowują się do rywalizacji o miano uczelni badawczej inni. Jeśli spóźnimy się na starcie chociaż trochę, możemy już nie dogonić tej dziesiątki. Uważam, że mamy realne szanse wejścia do grona najlepszych uczelni w Polsce, ale kluczowym jest zmiana myślenia ukierunkowana na oceny dyscyplin naukowych, a nie skupianie się wyłącznie na dotychczasowej strukturze organizacyjnej uniwersytetu.

Na koniec powiedz, co będziesz robiła na emeryturze? Czy masz jakieś plany?

– Nigdy nie robiłam dalekosiężnych planów, nawet urlopów nie planowałam z dużym wyprzedzeniem. Myślę, że nie będę miała problemu z brakiem zajęć. Zadbał o to… mój Uniwersytet. Ponownie zaskoczył mnie Pan Rektor Andrzej Tretyn, proponując mi kandydowanie do Rady Uniwersytetu, a Senat uznał, że w tym gremium mogę być przydatna. Zadania Rady są dość obszerne, więc trzeba będzie na bieżąco zajmować się problemami Uniwersytetu, co będę robić z przyjemnością.

A prywatnie – wreszcie będę mogła poświęcić trochę więcej czasu moim wspaniałym wnukom, przyjaciołom i… sobie (śmiech).

A już zupełnie na koniec, co byś chciała powiedzieć wszystkim pracownikom naszej Uczelni z perspektywy osoby, która obserwowała z samego bliska – przez ponad 40 lat – przemiany tej instytucji?

– Nie chcę być mentorem dla wszystkich; moim pracownikom – niebędącym nauczycielami akademickimi – chcę powiedzieć, że identyfikacja z pracą, z instytucją, w której się pracuje, prędzej czy później zostanie dostrzeżona i nagrodzona. Ja nie myślałam o awansach – po prostu zawsze zależało mi na tym, aby nasz Uniwersytet był postrzegany jako dobrze działająca instytucja. Niezależnie od tego w jakim dziale pracujemy i na jakim stanowisku, mamy tutaj szanse, dzięki naturalnym kontaktom spotykania się z ludźmi, od których możemy się czegoś nauczyć, coś lepiej zrozumieć. Nie wszystkie instytucje dają takie możliwości. Do tego trzeba dodać, że wielką wartością może być poczucie stabilności, jakie daje uniwersytet – instytucja długiego trwania.

I już zupełnie na koniec, uniwersytet to wspólnota, więc: DZIĘKUJĘ MOJEMU UNIWERSYTETOWI!

Dziękuję za rozmowę.

pozostałe wiadomości