Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Nowy Jork – kocham to miasto!

Zdjęcie ilustracyjne
fot. Tomasz Dorawa

Z Urszulą Dudziak - pierwszą damą polskiego jazzu rozmawia Maurycy Męczekalski.

– Jak to się stało, że wybrałaś ostatecznie jazz? Miałaś przecież za sobą próby piosenkarskie, zaczynałaś od śpiewania popularnych piosenek.

– Jak to się stało, że wybrałaś ostatecznie jazz? Miałaś przecież za sobą próby piosenkarskie, zaczynałaś od śpiewania popularnych piosenek.

– Oczywiście, ja w ogóle zaczynałam od akordeonu, jak miałam 4 lata, wygrywałam różne piosenki partyzanckie, bo to było po wojnie, i potem słuchałam radia i zachwycałam się Ludmiłą Jakubczak, Wandą Warską, Marią Koterbską, Sławą Przybylską i śpiewałam ich piosenki. W szkole miałam swój zespół, grałam na fortepianie, miałam saksofonistę i basistę. Graliśmy jakieś tam piosenki. Ja śpiewałam „Jamajko, Jamajko jak mam cię porzucić i oddalić się od piękna twego słońca …”. W każdym razie wszyscy płakali, gdy śpiewałam tę piosenkę. A jak miałam 14-15 lat to mój starszy brat Leszek powiedział: teraz słuchamy jazzu. Moja młodsza siostra i ja. I rzeczywiście jak usłyszałam tę muzykę to wpadłam jak ... śliwka w kompot. A wtedy to był Willis Conover znany przecież nam wszystkim fanom zza żelaznej kurtyny - „Voice of America The Jazz Hour”. Achhh! Jak ja usłyszałam Ellę Fitzgerald to powiedziałam: ja chcę tak śpiewać jak ona! W ogóle to było niesamowite dlatego, że te jej improwizacje, ta niesamowita magia, ten entuzjazm i taka radość totalnie mną zawładnęła, czyli ja od razu chciałam tak śpiewać jak ona. Ja ją naśladowałam i nawet Tatuś przyniósł taki szpulowy magnetofon z pracy i ja sobie nagrywałam Counta Basiego albo Duke’a Ellingtona i jak ona tam śpiewała to ja też z nią. Nagrałam sobie, fonetycznie spisywałam i śpiewałam (śpiew po angielsku) – nie wiem co to znaczy, mimo, że znam angielski nieźle, bo 30 lat mieszkałam w Ameryce. Myślałam, że again to amerykańskie imię męskie, jakiś Geniek (śmiech). Takie były moje początki i potem Komeda. Jak byłam w 10. klasie przyjechał do Zielonej Góry i tam zupełny przypadek: siedział w restauracji ze swoim zespołem, podszedł pianista miejscowy i powiedział: Panie Krzysztofie, tutaj jest taka wokalistka jazzowa, uważamy że świetnie śpiewa, powinien Pan ją przesłuchać i tak się zaczęło. Uciekłam wtedy z klasy, poleciałam do tej restauracji, gdzie on na mnie czekał, zaśpiewałam i zaprosił mnie do Warszawy, żeby z nim śpiewać w Klubie Pod Hybrydami. I taki był mój debiut.

– A spotkanie z Michałem Urbaniakiem i Ameryka?

– Spotkałam go parę lat później. Właściwie to myśmy się znali, bo on grał, ja śpiewałam w różnych zespołach i potem razem wyjechaliśmy za granicę grać komercyjną muzykę, ale marzyliśmy cały czas, to znaczy Michał cały czas mówił o tym, że musimy pojechać do Nowego Jorku, do Ameryki. I nawet nie do Bostonu, bo mieliśmy jechać oryginalnie do Bostonu, bo on wygrał konkurs Montreux Jazz Festival w 1971 roku. Ale pojechaliśmy 2 lata później i to już prosto do Nowego Jorku. Właściwie ja pojechałam za nim, bo Michał był tym motorem i to było jego marzenie pojechać do Nowego Jorku.

– Czy Nowy Jork pozostaje nadal Twoim ulubionym miejscem?

– Mówi się, że Stany Zjednoczone leżą na zachód od Nowego Jorku i coś w tym jest. Nowy Jork to jest miasto, gdzie wszystko jest naraz, ja mówię że to jest kochanek, który nigdy nie śpi. Teraz niedawno byłam w Nowym Jorku – parę tygodni temu. Zawsze chodzę tymi samymi drogami, wspominam te nasze wspólne grania razem z Urbaniakiem. To miasto tętni życiem, to jest taka niesamowita kombinacja twórczych, wspaniałych energii. Ja kocham to miasto, oczywiście zawsze latam po klubach, po muzeach, po galeriach sztuki i to jest ciekawe, bo jak mieszkałam na stałe w Nowym Jorku, to sobie mówiłam, że jeszcze zdążę wszystko zobaczyć. A teraz jak przyjeżdżam, jeżdżę tam parę razy w roku, i wtedy już nie zależę od tego miasta. Jak tam jadę to rozkoszuję się nim na maxa.

– A poza Nowym Jorkiem? Jakie miejsca wspominasz, czy odwiedzasz najchętniej?

– Myśmy zjeździli całe Stany, od wschodu do zachodu i z północy na południe, Kanadę, zjeździliśmy całą Europę, ale ja jestem osobiście najbardziej przywiązana do Nowego Jorku. Dla mnie to jest po prostu państwo w państwie, tam się rodzą najpiękniejsze rzeczy, najbardziej twórcze. Oczywiście byliśmy także w Los Angeles, ale moim zdaniem to w ogóle nie ma porównania, to jest zupełnie inna energia, coś zupełnie innego, dwa różne światy.

– Wróćmy na chwilę z Nowego Jorku w góry, do Twojej rodzinnej Straconki. Czy te góry faktycznie odegrały dużą rolę w Twoim dzieciństwie? Wracasz tam?

– (śmiech) Oczywiście. Ja napisałam nawet taki utwór „Po tamtej stronie góry”. Straconka to są dla mnie takie piękne wspomnienia. Ten widok z okien na góry, na piękny sad, na agrest, porzeczki, wiśnie, czereśnie, jabłka, gruszki. To jest tak kojące uczucie, te wspomnienia, że to jest taka metafizyczna klapa bezpieczeństwa, jak to nazywam. Nie byłam w Straconce chyba ze 40 lat i bałam się tam pojechać, bo wszyscy mówili mi: nie jedź tam. To jest już ekskluzywna dzielnica willowa, nie ma „kocich łbów”, nie ma tej wioski już.

Ale pojechałam tam i rzeczywiście tak jest, ale mam ją w mojej wyobraźni i pamiętam dokładnie jak wyglądała Straconka, jak tam jeździłam na wakacje, bo wyjechałam z niej dość wcześnie. Ale wracałam tam do Straconki, do mojej babci i dziadka, na wakacje żeśmy zawsze tam jeździli. Mam teraz te dwa obrazy: tej dawnej i tej współczesnej Straconki, która jest częścią Bielska-Białej. Kiedyś wyrabiałam sobie nowy dowód osobisty i pani pyta mnie o miejsce urodzenia, a ja mówię, że urodziłam się w Straconce, a pani szuka w komputerze i mówi, że nie ma takiego miejsca. A ja do niej, jak to nie ma? (śmiech). I okazało się od tego czasu, że urodziłam się w Bielsku, nie w Straconce.

– A czy to właśnie z tamtych czasów pochodzi Twoje zainteresowanie muzyką ludową, bo jest to widoczne w Twojej twórczości?

– Kocham polską muzykę ludową. Uważam, że jest piękna, bardzo bogata, zróżnicowana harmonicznie, ma bardzo piękne teksty i naprawdę należy czule się nad nią chylić. Z Grażynką Auguścik nagrałyśmy bardzo piękną płytę „To i hola”, gdzie właśnie muzyka folkowa wykonywana jest na jazzowo i musimy te płytę wznowić, bo to jest perełka – moim zdaniem. Śpiewamy tam pięknie, aranże są fantastyczne. To jest częścią mnie, ja jestem góralką, kocham tę muzykę.

– Nie mogę nie zapytać o Papayę. Jaki jest Twój stosunek do tej piosenki? Pewnie cały czas jesteś o nią pytana?

– (śmiech) Każdy inaczej to widzi. Zaobserwowałam to u Bobby McFerrina. Kiedyś byłam na jego koncercie i ktoś krzyknął z publiczności „Don’t worry be happy”, a on się obruszył i powiedział, że nigdy tego już nie będzie śpiewał, po prostu zezłościł się. Ja natomiast nie mam nic takiego. Uważam, że to jest nasze wspólne z Michałem dziecko i jak się można tego wypierać, albo nie lubić. To tak jakby się dziecko odtrącało. Ja jestem dumna, że jestem częścią Papayi, że zaśpiewałam tak, jak nikt wtedy nie śpiewał. Zresztą to jest opinia wybitnych wokalistek amerykańskich. Dianne Reeves na przykład usłyszała mnie śpiewającą Papayę i była zachwycona i dziwiła się, pytała skąd się wziął taki wokal, kim w ogóle jest ta wokalistka?

– Powiedz jak właściwie powstała Papaya?

– To był zupełny przypadek. Jechaliśmy samochodem z Michałem do Filadelfii. Z tyłu siedział zespół. Michał prowadził, ja ćwiczyłam skalę, a Michał coś tam też nucił, bo on zawsze zazdrościł mi śpiewania. No i potem przyjechaliśmy do hotelu, on rozłożył keyboard i zapytał: jak to tam śpiewałaś? On zaczął to grać i razem to złożyliśmy. I właściwie tak to powstało, prawie od niechcenia, z taką lekkością, wręcz niefrasobliwością. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że z tego urodzi się coś takiego znanego i popularnego, ale cieszymy się z tego.

– Padło tu nazwisko Bobby McFerrina. Kogo uważasz za artystę najbliższego Twojemu sercu?

– Zdecydowanie Bobby’ego. To znaczy Krzysiu Komeda zawsze zostanie w moim sercu i Michał Urbaniak, z którym spędziłam 20 lat, cała ta podróż nasza i pobyt w Ameryce, takie wspólne wspinanie się po tej drabinie, poznawanie tego kraju i muzyki, zaistnienie na tamtejszym rynku - to było naprawdę piękne. Jeśli chodzi o innych artystów - ubóstwiam Herbiego Hancocka. On gra niesamowicie po prostu. Byłam na jego koncercie solo w Hamburgu i to przekracza w ogóle wyobraźnię. Ale Bobby jest mi najbliższy, jeśli chodzi o wokal i cieszę się, że żyję, kiedy on żyje i mogę go słuchać na żywo, bo tak jak on śpiewa, to nikt nie śpiewa.

– W Toruniu na JAZZ Od Nowa Festival pojawiłaś się wraz z grupą Walk Away. Jak doszło do Twojej współpracy z Walk Away, jak to się zaczęło?

– Wiesiu Dąbrowski, ówczesny menadżer Walk Away, a były to lata 90., uważał, że oni potrzebują wokalistki, a ja potrzebuję zespołu. Powiedział mi kiedyś: Ula jest taki fajny zespół Walk Away, może być spróbowała. I tak się zaczęło, zaiskrzyło między nami. Zaczęliśmy grać, zjeździliśmy całą Europę, nagraliśmy razem płyty i mieliśmy wiele koncertów, które bardzo, bardzo mile wspominam, dlatego, że to są wspaniali muzycy i dżentelmeni z niesłychanym poczuciem humoru. Nasza współpraca układała się fantastycznie i zawsze ilekroć jest propozycja, żeby zagrać z Walk Away, to lecę jak na skrzydłach.

– Bardzo dziękuje za rozmowę.

nagrywał: Michał Kaproń – Radio Sfera

pozostałe wiadomości

galeria zdjęć

Kliknij, aby powiększyć zdjęcie.